O tej porze jest mi gorzej. Zaczynam może rymem jak wieszcz, ale nastrój mam zgoła niepoetycki. Przeciwnie. Moja dusza jest jak listopadowy spacer wśród kwater na Centralnym – mroczna i ponura. Winna jest jesień. Lubicie? Nie udawajcie.
Jesień zaczyna się dla mnie na dobre, kiedy wjeżdża Piąty Jeździec Apokalipsy – rajstopy. Znienawidzone te ustrojstwa już zostały wyciągnięte z szuflady i przyczyniają się do irytacji. Gryzą w co nie trzeba, rwą się i zaciągają. A wkładanie ich to operacja karkołomna, jak zmiana skóry przez węża: wijesz się jak piskorz w futerale i musisz uważać, żeby się nie porwało.
W tym roku całkiem długo mieliśmy lato, fakt. Ale nie powinniśmy się z tej anomalii pogodowej cieszyć, bo wiadomo, że nic dobrego z tego nie będzie, tylko kataklizm. Usmażymy się wszyscy na naszej podgrzewanej w nadmiarze planecie. Ja wcale nie przesadzam.
Około września staję się optymistką niepraktykującą, wystarczy, że dziecko wróci do szkoły i przyniesie pierwsze wirusy. Jesień wjeżdża na pudełku chusteczek higienicznych, a w rączkach trzyma lejce z rajtuz. I wio! Apokalipso.
Póki jeszcze się wszystko na zewnątrz złoci i nabiera kolorów jest fajnie: spacery wśród szeleszczących liści, zbieranie kasztanów dla przyjemności (bo wreszcie dzieci wyrosły z terroru zbierania ich na wagę dla szkoły), zupa z dyni, kawa z cynamonem i przytulne sweterki. Malowniczo i rozkosznie. A potem przychodzi to zło wcielone, na które nasz piękny ojczysty język ma tak wiele dobrych określeń: słota, plucha, chlapa, deszcz, ulewa, siąkawa, mżawka, kapuśniaczek, wilgoć, błocko, szaruga. Z dodatkiem dżdżu. Jednym słowem – niepogoda na mokro. I rajstopy.
Żeby tak jeszcze sobie zwyczajnie padało, ale na tym nie kończą się atrakcje. Wieje i zacina z każdej strony, jest zimno oraz ciemno. Wstaję – ciemno, wracam z pracy – ciemno. Noc polarna w uboższej wersji. Klimat pobudzający nastroje depresyjne, marazm i gastrofazy. Ludzie wpadają na siebie z parasolami, wiatr szarpie odzieniem, samochody obryzgują człowieka od stóp do głowy. Drzewa i krzewy w ogrodzie zrzucają dekoracje liści naraz – i te moje i te u sąsiadów z obu stron. Dlaczego by nie. To my sobie płoty powymyślaliśmy, natura ma je w nosie. Okutana po czubek nosa miotam się więc po mokrym ogrodzie i przed domem, żeby cały ten kolorowy bałagan zebrać, a pod nosem bluźnię z rozmachem. Jeszcze mi się kto na posesji poślizgnie, nogi połamie, itd.
W dodatku pogoda uruchamia prawdziwą loterię ubraniową. Rano wychodzisz w uszance w noc ciemną i lodowatą, po południu wleczesz się spocona, porozpinana w nagłym słońcu i podmuchach ciepła, ale nim dojdziesz do domu po zajęciach dodatkowych, zakupach czy czym tam się dało – wieje, leje i przepraszasz się z uszanką. Oraz z lekarzem lub farmaceutą, bo przeziębienie tylko czeka, żeby uruchomić samoprzewracające się domowe domino.
Jesień to chandra.
Sprawdźmy co na to zaleca Dr Google. Fraza: „Co robić jesienią?” Odpowiedź jest taka prosta:
- Chodzić na długie spacery.
- Piec i zajadać się typowo jesiennymi ciastami.
- Zrobić przegląd garderoby i wymienić ją na tę jesienno-zimową.
- Czytać.
- Pić hektolitry herbaty i napojów rozgrzewających.
- Grać w gry planszowe i karty.
- Zapalać świeczki i podgrzewacze w kominku z olejkami zapachowymi.
Akurat. Szału nie ma. Kto te genialne rady wymyśla? Jest taki zawód? Może i niegłupi… Nie napracowałabym się, mogę od zaraz zacząć.
Dobra, można iść na grzyby. Łażąc po mokrym lesie, szukać godzinami tych małych, trudnych do znalezienia kapelutków. Można iść na spacer – w deszczu. Można leżeć na kanapie i oglądać seriale. Ale ileż można! Można piec i jeść (no ale też ileż można, zwłaszcza te typowo jesienne ciasta). Czytać można, rzeczywiście i tego się nie przedawkuje. Herbaty raczej również.
Nie jestem żadną „jesieniarą”, mnie jest normalnie zimno. Mój nastrój nie jest obniżony. On leży. Jak ja, kiedy sobie robiłam zdjęcie na kolorowych liściach w parku i trafiłam na psią pamiątkę. Zdjęcia wyszły źle. Płaszczyk z jesiennej przeceny też wyszedł na tej sesji źle, dochodzi do siebie w pralni.
Kasztanem dostałam w głowę – zauważyliście jakie agresywne były w tym roku kasztany? Wina czerwonego nie mogę pić, bo mam zgagę. Najbardziej chce mi się spać i jednak jeść te typowo jesienne ciasta. Jak niedźwiedzica przed zimą. O, ja bardzo dobrze rozumiem taką niedźwiedzicę. Można mieć dość łażenia po zapyziałym i nieprzyjaznym atmosferycznie świecie, zapakować się do przytulnego legowiska, zasypać wejście i poczekać na wiosnę.
Ależ oczywiście, że przesadzam i uśredniam. Wcale jednak nie jestem w tym osamotniona, o nie. Jest nas więcej. W tym kraju malkontentów i marud narzekanie na pogodę jest powszechne i stanowi pewien rodzaj savoire vivre. Podczas spotkań towarzyskich wręcz wypada zacząć zagajanie od stwierdzenia: „No co za pogoda!” i usłyszeć w odpowiedzi: „Fatalna! Okropnie jest! A idź pan, a fuj!”. Potem już gładko leci koncert narzekań i utyskiwań jak to jest podle. Co roku tak samo. Wreszcie wszyscy są zgodni, wróg jest jeden, a wszelkie ubolewanie ma swoje twarde uzasadnienie i jest wręcz obowiązkowe. Wreszcie można sobie swobodnie, porządnie ponarzekać. Kochamy to.
Dobrze, że jest ta jesień. Człowiek nie musi już dłużej tłamsić w sobie tej chęci biadolenia, uff. A jeszcze zaraz będzie zima! Jeszcze lepiej sobie ponarzekamy. I pięknie.