Święta Bożego Narodzenia to taki czas, który prawie każdego dotknie. Przyjemnie lub mniej, albo całkiem z kopa. Znam takich co kochają święta i już się doczekać nie mogą, znam też niejednego Grincha. Sama należę do osób, którym świątecznie lekko odbija i jadę po bandzie dzwoniąc dzwoneczkami. Ho! Ho! Ho! Dlatego tak niemiłosiernie mnie irytuje fakt, że rynek handlowy rozpoczyna święta w listopadzie – i to na początku. Cała magia przez te prawie dwa miesiące zupełnie się zdąży wyświechtać, bo ileż można trwać w radosnym oczekiwaniu. Święta to święta. Jak narzeczeństwo – nie może trwać za długo.
Jak tylko z wystaw znikną dynie i pajęczyny, a z dyskontów palety zniczy, wjeżdżają dekoracje i asortyment bożonarodzeniowy hurtem. W nocy z pierwszego na drugiego listopada następuje wielka zmiana dekoracji: czerń i pomarańczowy lecą na zaplecza, ew. na regalik z przecenami, a wybucha czerwień i złoto oraz śnieżna biel brody zażywnego dziadzi – świętego Mikołaja. Dzięki jednemu takiemu napojowi, który ma w sobie całą cukierniczkę słodyczy, nasz popularny święty odziany jest w intensywnie czerwony komplecik i nosi siwą brodę na mocno rumianym obliczu. Pewnie mu ostro ciśnienie wali po takich ilościach cukru.
Słodycz świąt jest zresztą niezaprzeczalna. W kraju, gdzie ciągle jeszcze pamięta się dotkliwe deficyty czekolady i mandarynek, następuje teraz wielkie odbijanie sobie słodkości. Dziś dostaniesz jakie tylko chcesz łakocie. Droższe nieco niż w październiku, bo w opakowaniach świątecznych. To samo, ale z dopłatą za magię – bo magia kosztuje. Pudła, woreczki i puszki z zażywnym jegomościem na M, albo zimowo kojarzącymi się zwierzątkami jak misie, reniferki, pingwinki. Ale nie tylko. Są też kotki, pieski, ropuszki – cokolwiek, byle w czapeczkach mikołajkowych. Ja rozumiem, że to się musi sprzedać wszystko, skoro tyle tego wyprodukowano i napakowano do sklepów. Jest szansa, że większość zejdzie, bo co jak co, ale w święta musi być wszystkiego po kokardę w tym kraju.
Może to nawet lepiej kupić zawczasu kilka rzeczy, żeby potem w grudniu nie biegać jak opętaniec w poszukiwaniu rumowego marcepana do keksa, światełek choinkowych na czterysta punktów w odcieniu ciepłym, czy jeszcze czegoś dla cioci Jadzi i wuja Mariana, bo tak się złożyło, że będą na Wigilii. Może. Tak tylko obserwuję od lat, że mimo listopadowego wypełnienia sklepów świątecznym asortymentem i tak na dzień przed Wigilią we wszystkich sklepach jest amok, szał, piekło i potępieńcy. Kupujemy co popadnie, żeby tylko zapakować na prezent i mieć z głowy. Nie do końca potrzebne rzeczy, nie do końca trafione życzenia.
Czy inflacja wyhamuje trochę nasze polskie rozpasane święta? A skąd. Czasami na tę całą magię bierze człowiek pożyczkę, bo a) jak to – święta na skromnie, b) nie odłożyłem, c) z pensji mnie i tak na to wszystko nie stać. Kwestia siana i to nie tego, które zapominamy włożyć pod biały obrus.
Trzeba kupić prezenty i napchać lodówkę ilością niemożliwą na te dwa wyjątkowe dni. Żeby potem przez jeden wieczór i następne dwa dni jeść do oporu: najpierw z entuzjazmem, a potem już bez sił, żeby na sam koniec wciskać, bo się zmarnuje. Święta kończą się naprawdę, kiedy sałatka jarzynowa podejdzie wodą.
Prezent pod choinkę to również rzecz święta i nie może być zwyczajny. Zwyczajne rzeczy mamy już na co dzień, a nasze dzieciaki brną przez zawalony zabawkami pokój.
Problem z gwiazdkowymi prezentami jest taki, że poprzeczka podskoczyła i marzenia podrożały. A na to nas nie stać.
Cała ta gadanina dotyczy, oczywiście, tych którzy mogą mieć tak rozkoszne dylematy: czy zmienić w tym roku kolorystykę choinki i czy lepiej małej kupić Barbie czy Lego. Tych, których stać na takie wydatki dla wyjątkowej oprawy dwóch dni.
Zmęczeni i z poczuciem wyczyszczonej kieszeni witamy pierwszą gwiazdkę. O awanturę nietrudno, a magię – bardzo.
Szaleję w święta z dekoracjami, planuję prezenty wcześniej, wprowadzam terror wspólnego gniecenia pierniczków, wycinania dekoracji i lepienia uszek. Ba, ja nawet wciskam rodzinę w sweterki z bałwanami czy innym reniferem, każąc im w tym przez dwa dni paradować. U mnie litości nie ma, ma być magia. Mamroczą, ale wiem, że będą pamiętali święta w naszym domu. Radość takich rzeczy bardzo szybko się udziela i nawet oporne Grincze lukrują pierniki z wysuniętym językiem. Trzeba tylko dać chwilę za zarażenie się.
Nie podaruję więc wspólnego ubierania choinki nawet mrocznym nastolatkom, namiętnie puszczam świąteczne hity, kupuję zimne ognie, którym przypalamy tekstylia i nie panuję nad obwieszaniem domu wraz z posesją światełkami. W tym temacie tkwi we mnie prawdziwy i szczery Clarck Griswold.
Robię to w grudniu przed świętami. Zostawiam wyjątkowość na kilka dni w roku. Inaczej by nią nie była! Kocham czekanie na święta, przygotowania i dwa wyjątkowe dni. Oraz wieczór i noc przed nimi.
Najbardziej jednak kocham radość, którą całe te wszystkie pomysłowe zabiegi niosą.
I wiecie co? Już się zaczynam cieszyć na nadchodące święta. Czyżby te przedwczesne listopadowe wystawy jednak podziałały?!