Uwaga, debiut na naszych łamach! Miło nam poinformować, że w Szczecinerze pojawia się nieco więcej „pierwiastka męskiego” i tonu lżejszego. Dariusz Staniewski związany od lat z wieloma szczecińskimi mediami, a także, jak to się teraz mówi, projektami mediowymi, rzecznikowaniem prasowym, promocją, a nawet pisarstwem. A z tego co nam wiadomo nie powiedział i nie napisał jeszcze ostatniego słowa. Panie Darku, witamy w Szczecinerze, oddajemy łamy, a Państwa zapraszamy do lektury.
Wojna dwóch plemion
Znany polski satyryk, aktor i autor tekstów piosenek (m.in. do Czterdziestolatka”) Jan Tadeusz Stanisławski – „profesor” wyjątkowego przedmiotu pseudoakademickiego, czyli mniemanologii stosowanej (starszym wyjaśniać nie będę o co chodzi, bo chyba jeszcze pamiętają, a młodszych, którym pewnie to nic nie mówi odsyłam do internetu, bo warto poszperać w archiwach, aby zapoznać się z twórczością owego „naukowca”) w latach 70. ubiegłego wieku stworzył cykl radiowych „wykładów” radiowych pt. „O wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia”. Dlaczego o tym wspominam i jaki ma to związek ze Szczecinem ? Otóż ma.
W stolicy Pomorza Zachodniego od lat wielu toczy się wojna. Cicha co prawda, nie rzucająca się w oczy, a trup nie ściele się gęsto. A wojna owa toczy się między dwoma lokalnymi plemionami – wielbicielami pasztecika szczecińskiego oraz paprykarza szczecińskiego. I każda ze stron głosi wyższość swojego przysmaku nad tym drugiej strony. Na szczęście nie dochodzi jeszcze między nimi do starć ulicznych, „ustawek” w ustronnych miejscach Parku Kasprowicza lub innej zielonej enklawy na terenie miasta, czy też na nadodrzańskich bulwarach. W wojnie tej jeńców się nie bierze. Nie przechodzą kompromisowe deklaracje gastronomicznych pacyfistów, że „ja lubię i paszteciki i paprykarz” albo „nie lubię ani tego ani tego”. Nie, nie ma tak! Albo jesteś po stronie paszteciarzy, albo paprykarzy. Musisz się zdecydować i dokonać wyboru. A bardzo często są to dramatyczne decyzje. Wpływające na relacje międzyludzkie, rodzinne. Media o nich milczą. Czasami tylko pojawi się jakiś „przeciek”, z którego rodzi się opowieść. Urasta ona zaraz do miejskiej legendy. Jak np. ta o corocznych pojedynkach, które mają na celu wyłonienie szefa każdego ze stronnictw. Zasady są proste – kto w ciągu pięciu minut zje najwięcej pasztecików lub puszek paprykarza, ten przez najbliższe 12 miesięcy jest szefem w danej grupie. Ofiar śmiertelnych tych zawodów do tej pory nie odnotowano, ale kilku śmiałków podobno już wylądowało na oddziałach gastrologii szczecińskich szpitali. Nie z objawami zatrucia, tylko przejedzenia. Albo kolejna miejska legenda związana z wojną obu ugrupowań. Miłosna. Dwa skłócone plemiona a między nimi niewinne uczucie paszteciarskiej Julii do paprykarzowego Romea. Historia wręcz szekspirowska na szczęście zakończona mniej dramatycznie. Po prostu kochankowie na znak protestu przeciwko bzdurnej wojnie (w ich mniemaniu) opuścili manifestacyjnie Szczecin, emigrując na Podhale i zdradzając swe rody dla kwaśnicy na wędzonych żeberkach. Oczywiście zostali wydziedziczeni a ich zdjęcia usunięte z rodzinnych albumów, laptopów i smartfonów. Ta historia jednak niczego nie nauczyła zwaśnionych. Wojna nadal trwa. Ale dlaczego o tym wszystkim wspominam pytam po raz drugi?
Otóż 20 października obchodziliśmy 54. urodziny szczecińskiego pasztecika. Na tym drożdżowym przysmaku (najczęściej z mięsem, ale są też z serem i pieczarkami oraz kapustą i grzybami), jak obliczono, wychowały się już cztery pokolenia. Bo historia szczecińskiego pasztecika sięga końca lat 60. XX wieku, kiedy to do Grodu Gryfa sprowadzona została pierwsza maszyna do produkcji owego wyrobu. Tajemnica otacza recepturę, proporcje składników i sposób ich mieszania.
A ja miałem sen… Nie, nie, spokojnie. Skojarzenia z historycznymi słowami pastora Martina Luthera Kinga są kompletnie przypadkowe. Po prostu chciałem się podzielić wiadomością, że miałem sen, a raczej koszmar. Bo przyśnił mi się Szczecin bez pasztecika i paprykarza! Koszmar większy niż z ulicy Wiązów. Miasto bez dwóch swoich sztandarowych potraw! Biegałem po ulicach, razem z tłumami innych zrozpaczonych, szukając ulubionych szczecińskich gastronomicznych wizytówek. Bezskutecznie. W zamian oferowano inne specjalności z których „za Niemca” słynęło Pomorze Zachodnie – ziemniaki, śledzie i kapustę. Na siłę można z nich zrobić i farsz do pasztecika i jakąś efemerydę paprykarza. Bo przecież Charlie Chaplin w filmie „Gorączka złota” udowodnił, że ze sznurówek można zrobić makaron. Ale nie o to przecież chodzi! Obudziłem się krwawym świtem zlany zimnym potem. A w uszach brzmiała mi piosenka Wojciecha Młynarskiego „W Polskę idziemy” w genialnym wykonaniu Wiesława Gołasa. Co prawda poświęcona ona została innemu wyrobowi spożywczemu, niezwykle popularnemu w naszej Ojczyźnie. Ale dwa ostatnie wersy niech będę prorocze dla pasztecika i paprykarza: „Jakby nam kiedyś tego zabrakło… Nie… nie zabraknie…”.