W 2023 roku zarejestrowano w Polsce 4231 przypadków gruźlicy, w tym 4077 gruźlicy płuc. Statystycznie na 100 tys. osób chorowało niewiele ponad 11. To nieco mniej niż rok wcześniej i znacznie więcej niż w roku 2020. O tym, kto choruje na gruźlicę, jakie są jej objawy i dlaczego wciąż uważana jest za chorobę wstydliwą mówi w przededniu Światowego Dnia Gruźlicy (tj. 24 marca) pulmonolożka Iwona Witkiewicz ze Szpitala Wojewódzkiego w Szczecinie.
Prowadzi pani oddział gruźlicy. Gruźlica istnieje nadal, w szpitalu mamy z nią do czynienia. Czy to faktycznie jest choroba, która może nam się zdarzyć?
– Tak, gruźlica istnieje nadal. Jeżeli poczytamy książki z początku ubiegłego wieku, to święcie wówczas wierzyliśmy, że do końca XX wieku gruźlicę wyeliminujemy z naszego społeczeństwa. Ale – jak czas pokazał – mamy XXI wiek i gruźlica istnieje nadal. Mamy w naszym szpitalu 26 łóżek odcinka gruźliczego i, proszę mi wierzyć, że one są ciągle zajęte. Gruźlica jest blisko nas i pomimo lepszych warunków bytowych, lepszych leków, ciągle mamy z nią do czynienia.
Kto choruje na gruźlicę?
– Gruźlicy bardzo sprzyjają niehigieniczne warunki życia, więc ciągle najbardziej częsta jest rzeczywiście wśród osób biednych, wśród osób bezrobotnych, niepracujących. Ale oczywiście musimy mieć świadomość, że osoby pracujące, dbające o swoje zdrowie, mogą chorych zakaźnych spotkać wszędzie – w sklepie, w tramwaju, w pociągu, na lotnisku, na dworcu, w samolocie. I każdy z nas może się gruźlicą zarazić.
Gruźlica nie jest bardzo zakaźną chorobą. Na sto osób, które przebywają w jednym pomieszczeniu z osobą prątkującą, dziesięć się zarazi, a jedna z nich od razu zachoruje. Ale te dziesięcioro przez całe swoje życie będzie nosić prątki zamurowane w węzłach i te prątki będą tam czekać na okazję. Wystarczy jakaś inna obciążająca choroba, jakieś osłabienie, jakaś choroba onkologiczna, leczenie. Wtedy te nasze własne prątki, które latami żyją z nami w równowadze biologicznej, mogą nas zaatakować.
Czy ma Pani takie przekonanie, że gruźlica nadal jest chorobą stygmatyzującą, wstydliwą, taką, o której lepiej nie mówić zbyt głośno?
– Niestety tak. To jest bardzo dziwne, bo mamy wykształcone, świadome społeczeństwo. Rozumiemy, że jest to choroba zakaźna i że ogromna większość osób, które się zaraziły, ma pełną możliwość wyzdrowieć. Ale ludzie wciąż bardzo się tej choroby wstydzą. Może właśnie literatura, w której całe stulecia opisywano przypadki nieleczonej gruźlicy z okresu, kiedy nie było leków, stygmatyzuje pacjentów. Pacjenci nie chcą przyznawać się do tego, że chorują na gruźlicę.
Chyba zupełnie niepotrzebnie, bo – pomijając gruźlicę wielolekooporną, do której wrócimy – to leczenie nie jest zbyt skomplikowane?
– Nie, ale jest długie i głównie to przeraża naszych pacjentów, ponieważ najpierw izolujemy ich od społeczeństwa, a to już zaburza ich plany życiowe, a następnie leczymy nawet i pół roku. Oczywiście w momencie, gdy chory przestaje być zakaźny, leczenie odbywa się w domu i wszyscy, którzy chcą się wyleczyć, jeżeli to rzeczywiście nie jest gruźlica wielolekooporna, mają na to pełne szanse. Pojawiają się tu jak meteoryty i znikają. Warto mówić o tym, że jest to choroba uleczalna.
Czy to znaczy, że jeżeli przychodzę do lekarza, mam podejrzenie gruźlicy, robię badania, gruźlica się potwierdza i trafiam do szpitala, to może mnie pani zamknąć w nim na pół roku?
– W przypadku osób, które biorą leki, leczenie szpitalne nie trwa tyle czasu, ale dwa tygodnie to jest bezwzględne minimum. Jeśli pacjent prątkuje obficie, to przebywa w szpitalu nawet dwa miesiące. Celem jest to, by pacjent przestał prątkować, przestał być niebezpieczny dla społeczeństwa, dla swojej własnej rodziny w domu. Często rozmawiamy o tym z pacjentami. I wszyscy wiemy, że ta izolacja, która wynika z ustawy o chorobach zakaźnych, a nie jest naszym pomysłem, jest rzeczywiście potrzebna dla bezpieczeństwa osób najbliższych pacjentowi.
Sprawa się komplikuje, gdy pojawia się gruźlica wielolekooporna. Czym ta gruźlica jest i dlaczego sytuacja wtedy się komplikuje?
– Sprawa wtedy rzeczywiście się komplikuje, bo jak sama nazwa mówi: „wielolekooporna”, czyli oporna na większość leków, które mamy i którymi leczymy. Co prawda pojawiają się nowe leki, ale kuracje są dłuższe, przeciągają się. Przy czym trzeba wspomnieć, że są dwa rodzaje gruźlic lekoopornych. Pierwsza to ta, w której zarażamy się takimi odpornymi prątkami od chorego, który takie piątki już ma. I to jest wtedy nasze nieszczęście. Ale rzeczywiście pojawiają się nowe leki, z których korzystamy. Ważne jest to, że w tym leczeniu należy być bardzo skrupulatnym. Drugim rodzajem prątków wielolekoopornych są te, które się uniewrażliwią na leki z powodu wielokrotnego przerywania leczenia. Wtedy, za którymś razem dowiadujemy się, że prątki takiego pacjenta są już niewrażliwe na leki. I tego moglibyśmy uniknąć, gdybyśmy jako społeczeństwo poważnie traktowali tę chorobę i po prostu kończyli rozpoczęte leczenie.
Załóżmy, że te prątki faktycznie na leczenie nie reagują. Co wtedy? Taka choroba może się skończyć tragicznie, może się skończyć śmiercią?
– Niestety tak. Wciąż mamy w Polsce, niewielki co prawda, ale jednak, odsetek zgonów z powodu gruźlicy. I to dotyczy dwóch rodzajów pacjentów. Albo tych, którzy przyszli za późno, naprawdę za późno, są przywożeni wtedy, kiedy już leżą i nie mają siły wstać. Wtedy zdarza się, że jeżeli pacjent jest obciążony innymi chorobami, to pomimo podjętej przez nas bardzo szybko próby leczenia, chory umiera. Druga grupa pacjentów to ci cierpiący na gruźlicę wielolekooporną, bo wprawdzie mamy w tej chwili nowsze leki, mamy dwa schematy, które WHO określiło jako skuteczne wobec tych prątków, niemniej jednak dalsze przerywanie leczenia przez pacjenta nie daje nam szansy. Bardzo często gruźlicę – tak, jak powiedziałam – leczy się długo, a to powoduje, że chorzy są zniecierpliwieni. Oni się po miesiącu już dobrze czują, a my im wciskamy całą garść leków, po której oni czują się gorzej, mają nudności. Brakuje tutaj zrozumienia. Brakuje wiary w to, że cały świat ma ustalony schemat leczenia gruźlicy, że leczymy naprawdę tak, jak trzeba. Brak tej wiary powoduje, że chory robi sobie przerwę w leczeniu, bo przecież czuje się już dobrze. Wraca do nas wtedy, kiedy ponownie czuje się źle. I wtedy się okazuje, że nawet te wspaniałe leki, które kosztują naprawdę duże pieniądze, nagle też przestają działać. W takich przypadkach koniec bywa niepomyślny.
Pani doktor, proszę jeszcze kilka słów na temat objawów i diagnostyki.
– Objawy niestety nie są charakterystyczne dla gruźlicy. Są charakterystyczne dla różnych innych przewlekłych chorób. Ale jeżeli ciągną się długo, zawsze trzeba pomyśleć o gruźlicy. Zawsze powtarzam, że w gruźlicy wszystko dzieje się powoli – prątek mnoży się powoli, leki działają powoli i objawy też pojawiają się powoli. I znów – są dwie grupy objawów. Pierwsze to te ze strony układu oddechowego, niestety typowe dla wielu innych chorób, a więc kaszel, odkrztuszanie plwociny. Duszności przychodzą bardzo późno, później niż w innych chorobach płuc.
Druga grupa objawów to tak zwane objawy ogólne, czyli chudnięcie, nocne poty, osłabienie, brak siły. Jeśli dotyczy to mocno starszych pacjentów, a w tej grupie gruźlica pojawia się najczęściej, to czasami mylone jest po prostu ze starością. Mówi się: „no męczy się pani, bo ma pani swoje lata”. Mimo to zawsze warto sprawdzić płuca. Oczywiście, że to może być milion innych chorób, ale pamiętajmy, że ta gruźlica ciągle z nami jest, a nawet przez dwa ostatnie lata wskaźniki lekko skoczyły w górę, więc wciąż nie możemy jeszcze odtrąbić sukcesu. Pamiętajmy, że takie niecharakterystyczne objawy zawsze mogą oznaczać gruźlicę.
No właśnie, przez dekady mieliśmy tendencję spadkową. Ostatnie dwa lata to jest jednak lekka tendencja wzrostowa. Co się wydarzyło?
– Wiemy, co się wydarzyło. Wydarzyły się migracje ludności związane z tym wielkim nieszczęściem, jakim jest wojna na Ukrainie. Przybyło do nas sporo osób, a skoro nasi sąsiedzi mieli nieporównywalnie wyższe wskaźniki zachorowalności, to wiadomo, że wśród przybyłych znaleźli się zarówno ci z rozpoznaną wcześniej gruźlicą, jak i ci, którzy o swojej chorobie nie wiedzieli i jeszcze nie wiedzą. Ci w trakcie leczenia, jeśli są lojalni, zgłosili się do nas. Takich osób mamy sporo, którzy przyszli i powiedzieli, że w Ukrainie leczyli się z powodu gruźlicy. Oni nie są dla nas groźni, bo my objęliśmy ich opieką. Ale oczywiście wskaźniki nam wzrosły, bo te osoby się pokazały. Gorzej z tymi, którzy gdzieś podjęli jakąś pracę, nie zgłosili się lub po prostu o chorobie nie wiedzą. Przy wyższych wskaźnikach było rzeczą oczywistą, że takie osoby także do nas przyjechały. I to spowodowało ten wzrost.
Jest się czego bać? Czy to znaczy, że grozi nam epidemia albo – słowo popularne w ostatnich latach – pandemia gruźlicy?
– Pandemia gruźlicy dotyczy zupełnie innych obszarów świata – Azji południowo-wschodniej, Afryki. U nas odbicie w statystykach nie jest takie, żebyśmy załamywali ręce, ale faktycznie jest widoczne. Co robić? Trzeba chorych rozpoznać, leczyć i niestety często przekonać do innego modelu służby zdrowia, ponieważ na Ukrainie taki chory dostaje leki i wraca do domu, do pracy. Natomiast my stosujemy trochę inny model. My wypuszczamy chorych dopiero, kiedy się odprątkują. Mamy niższe wskaźniki, więc moim zdaniem jest to skuteczniejszy model leczenia.