Dobrze się ma przemysł dekoracyjny. A my chyba sami już nie wiemy co robić z ciężko zarobionym dobrobytem, wydajemy więc na sezonowe ozdoby krocie po to tylko, aby po kilku tygodniach na salonach spędzały miesiące w kartonie pod schodami lub na pawlaczu.
Jakże jednak nie kupić słodkiego kubeczka w jeżyki z jabłkiem na kolcach, lampki dyni, czy kocyka w jesienne listeczki w odcieniach wina i pomarańczy. Takie są urocze, tak zewsząd kuszą. Aż się chce wskoczyć pod taki pled i sączyć herbatę, a ogień niech na kominku trzaska, że hej. Albo chociaż świeca niech trzaska, taka w kształcie dyni czy wiewiórki. Jesienne motywy zdobnicze mają wzięcie.
Kiedyś, dawno dawno temu – jak zaczynała opowiadanie historii przed snem moja babcia – ludzie dekorowali sobie domy na święta. Wielkanoc i Boże Narodzenie miały swoje prawa i wprowadzały do domów wyjątkowość. Można było nanieść zielonych gałązek, zawiesić błyszczące ozdoby, wycinanki, dodać koloru codzienności. Świąteczne drzewko, czy palemki i pisanki sprawiały, że raz na jakiś czas było bajkowo. A ponieważ w świąteczne dni religijny człowiek nie pracuje, to miał czas posiedzieć, napawać się blaskiem świeczek i jedząc coś odświętnie dobrego czuł się inaczej. Lepiej.
Oczywiście, jak miał co do garnka włożyć.
Powoli jednak, w naszej rzeczywistości, pojawił się lekki nadmiar, to już nie walka o przetrwanie przednówka, pańszczyzna, czy konieczność posyłania do roboty nieletnich. Określony czas pracy, weekendy, piece gazowe, pralka, lodówka i zmywarka dają ludzkości dodatkowe pięć minut na to, żeby usiąść i zadbać o komfort. W dogodnych okolicznościach.
To plus szczwany marketing dają nam w efekcie więcej niż dwa w roku powodów do ustrajania domostwa. Mamy cały kalendarz okazji. Karnawał: złoto i serpentyny. Walentynki: czerwień i serca. Wielkanoc: króliczki i pisanki. Pierwszy maja: flagi i proporczyki. Wakacje: lampiony i balkonowe boho. Jesień: dynie i grzybki. Halloween: dynie i pająki. Boże Narodzenie: ostrokrzew i wypchane krasnale. Sylwester: brokat i cekiny.
Do tego dodajmy okazje ruchome, takie jak urodziny, chrzciny, wesela, jubileusze, bale maturalne, rocznice, miesięcznice, bankiety, party… Nieskończona ilość powodów do produkowania z plastiku i ledów gadżetów i gadżecików. Kupujemy je chętnie, gromadzimy, składamy, a potem dokupujemy nowe, bo pojawiają się jeszcze lepsze cuda. Wiem co mówię.
Mój schowek pod schodami to nieprzebrany sezam. Mogłabym spokojnie otworzyć sekcję na „Galerii Szpargałek” i z wyprzedaży tych rozmaitości żyć potem przez jakiś czas. Zupełnie nie powstrzymuje mnie to przed nowymi zakupami, mam widocznie słabą silną wolę, bo gładko ulegam sugestiom reklamowym. Każda sieciówka posiadające sektor home kusi czymś fantastycznym.
Nie ma litości nawet jesienią. To już nie tylko bukiet z kolorowych liści, kosz z jabłkami, jarzębina w wazonie, dynia na ganku i kasztanowe ludziki na parapecie. Dotąd nigdy nie fascynował mnie halloweenowy klimat i po stosunkowo spokojnym oraz uniwersalnym zdobniczo lecie, jesień przeczekiwałam aż do świąt. Wtedy to dopiero wpadałam w amok sadzania na parapetach pluszowych krasnali, wymiany zastawy na taką z motywami xmas i wieszania po domu dekoracji (może nieco bez umiaru) a na zewnątrz światełek jak u Grizwaldów. W dodatku, co jakiś czas świąteczny trend mi się przestawia i raz jadę po domostwie na złoto, raz na czerwono, a raz na pstro, to już tam zależy. Raz w roku można.
Niestety teraz jesień w sklepach zastawia na mnie pułapki. Na przykład: pluszowe dynie. Taka pluszowa dynia to słodycz wcielona. To samo te wszystkie świecące grzybki, świeczki pachnące imbirem i śliwką, puchate kocyki i szklane jabłka jak z bajki o królewnie Śnieżce. Miseczki w kształcie dojrzałych gruszek. Kuchenne ściereczki w kiście jarzębiny. Imbryk w kształcie dyni. Chcę to. I to. I tamto.
I kupię. I po co…