Home Sport Rozczula mnie widok kibicujących kilkuletnich i takich raczkujących Wilczków
SportOn i Ona Rozmowy

Rozczula mnie widok kibicujących kilkuletnich i takich raczkujących Wilczków

752

Kiedy Wilki Morskie pod wodzą Arkadiusza Miłoszewskiego walczyły o tytuł Mistrza Polski, zawsze siedziała na trybunach. Uśmiechnięta, przyjazna, skromna. Wielokrotnie w szatni dało się słyszeć, że inspiruje i motywuje do ciężkiej pracy. Karolina Miłoszewska, choć mieszka w Zielonej Górze, jest jednym z najbardziej wytrwałych kibiców Wilków Morskich. My w rozmowie pytamy ją o to, jak to jest kibicować mężowi, który z dnia na dzień stał się topowym trenerem w świecie polskiego basketu.

 

 

Kiedy pojawiła się oferta pracy w Szczecinie i w efekcie przeprowadzka, spodziewała się, że w niespełna dwa lata Arkadiusz Miłoszewski stanie się topowym polskim trenerem? 

– Na wstępie muszę wyjaśnić, że od dwóch lat żyjemy na dwa domy – tylko mąż przeprowadził się do Szczecina, ja i dzieci na co dzień mieszkamy nadal w Zielonej Górze. A odpowiadając na Pana pytanie szczerze: nie sądziłam, że w tak krótkim czasie uda mu się napisać taką wspaniałą historię. 

 

Mieszkaliście i pracowaliście w Zielonej Górze. Pamięta Pani ten dzień, kiedy nagle pojawiła się szczecińska opcja? Jaka była wówczas pierwsza myśl? 

– Oczywiście, pamiętam dokładnie. Wspomnienie tej chwili przywołuje same dobre emocje. Najpierw ogromne zaskoczenie, bo propozycja pojawiła się niespodziewanie, już po rozpoczęciu sezonu. Potem podekscytowanie i wielka radość. A pierwsza myśl: „najwyższy czas!”. Ciężka praca, ogromna wytrwałość w realizacji własnych marzeń, niekiedy mocno pod górkę, zdobywanie doświadczenia krok po kroku i praca ze świetnymi trenerami, to szkoła życia. Wzruszam się, gdy pomyślę, że tak wspaniale nagrodzona. Zasłużenie. 

 

Podoba się Pani Szczecin? Jest jakieś miejsce, które wyjątkowo Pani ceni? 

– Szczecin nadal pozostaje dla mnie miastem nieodkrytym. Wciąż niestety tylko „weekendowo”, a czasem nawet tylko meczowo. Lubię duże miasta, ich dźwięki, ten ich specyficzny rytm i to, co mogą zaoferować. Przy okazji przygotowywania wywiadu, rozmawiałam z córką i obie uznałyśmy, że najlepiej znamy układ dworca PKP w Szczecinie i rozkład pomieszczeń na hali Netto Arena. To oczywiście żart, w którym jest jednak dużo prawdy. A wracając do pytania, bardzo lubię Pogodno, jego klimat, architekturę. Przypomina mi Saską Kępę, jedną z bardzo urokliwych dzielnic mojej Warszawy. Ale także kruche rogaliki z piekarni z Pogodna, które zawsze rano do kawy przywoził mi mąż, kiedy przyjeżdżałam do Szczecina. Jest też kilka miejsc, które poznałam i wyjątkowo lubię. To miejsca, które lubi też trener, tam odpoczywa, tam ładuje akumulatory i tam też spędzamy te nasze wspólne krótkie chwile. Lubimy te nasze rundki wokół jeziora Głębokiego, spacery po lesie przy Arkonce, Jasne Błonia i fajne wybiegi dla psów, których tak bardzo brakuje mi w Zielonej Górze. 

 

Jest Pani na każdym meczu, kibicuje Pan bardziej Wilkom, czy mężowi, który Wilki trenuje? 

– To oczywiste, że kibicuję całej drużynie. Zawsze Wilkom. Ja ich uwielbiam, każdego z osobna. Oni to wiedzą. I mężowi, on to wie. Jego sukces to oni.  Zawsze to mówię otwarcie. Świetni zawodnicy i niesamowici ludzie. Niektórych znam kilkanaście lat, innych poznałam dopiero niedawno, a już skradli moje serce. Tak… tak, mąż o tym wie. Ciężką pracą, super atmosferą, którą współtworzyli oraz to, jakimi są ludźmi, udowodnili, jak bardzo na ten tytuł mistrza zasłużyli. A co jeszcze bardzo ważne, szczególnie dla mnie, pomogli uwierzyć trenerowi, że jest odpowiednim człowiekiem, we właściwym miejscu i czasie. I za to zawsze będę im wdzięczna.

 

Pani mąż znany jest z ciekawych wypowiedzi na konferencjach prasowych. A jak reaguje po meczach w domu? I tych zwycięskich, i tych przegranych? 

 

– Hmm mój „osobisty złotousty” wbrew pozorom, jest bardzo cichym i niezwykle spokojnym człowiekiem. Niezależnie od wyniku meczu, jest opanowany i skupiony, a pół godziny później już analizuje właśnie zakończony mecz, myśli o następnym przeciwniku lub… niejednokrotnie zdarzało się, że oglądaliśmy na laptopie mecze kolejki innych drużyn jadąc autem do Zielonej Góry, do domu, na dzień wolny. Jeśli zostaje w Szczecinie sam, to zawsze dostaję zdjęcia z „dyszki Miłego” wokół jeziora. Ma czas ukoić nerwy, pomyśleć i zrelaksować się. A czego nie lubi najbardziej? Oglądać konferencji pomeczowych! Nigdy tego nie robi. Dobrowolnie, hahaha. Natomiast najbardziej osobiści asystenci (czyt. dzieci), w niezwykle delikatny sposób uwielbiają komentować wypowiedzi taty. A ja uwielbiam przysłuchiwać się tym dyskusjom. 

 

Treningi, wyjazdy… intensywność pracy Arkadiusza Miłoszewskiego jest ogromna. Macie jakiś patent na to, by za sobą aż tak mocno nie tęsknić?

– Intensywność, i to jaka! Całe szczęście, że mamy Whatsappa, Facetime. A tęsknota jest, i to ogromna!  Na to nie ma niestety złotego środka. A życie na dwa domy, w dwóch różnych miastach tego nie ułatwia. I niestety życie wspólne w Szczecinie na razie nie jest możliwe, bo dzieci są na tyle duże, że każde z nich ma swoje sprawy, przyjaciół, pasje które rozwija od kilku lat. Tęsknią, ale chcą zostać w Zielonej Górze i ja to szanuję. A my z mężem nadal potrafimy zaskakiwać się po 23 latach. I to jest super! 

 

Poza basketem… jest jeszcze jakaś dyscyplina sportu, którą Pani szczególnie lubi?

– Nie ma co ukrywać, że koszykówka jest częścią naszego życia, ale faktycznie jest jedna dyscyplina, którą szczególnie lubię. To pływanie. Trochę sentymentalnie, bo córka trenowała wyczynowo kilka lat. Wspierałam ją, będąc niemal na każdym treningu. Razem z malutkim wtedy synem i jego wiaderkiem pełnym resoraków spędziliśmy na basenie setki godzin. A przede wszystkim z podziwu, że z pozoru tak „monotonną” dyscypliną można wzbudzać takie emocje. Z zaciekawieniem oglądałam tegoroczne, fenomenalne występy młodych polskich pływaków na letniej uniwersjadzie w Chengdu.

 

Sporo się mówi w Szczecinie o tym, że Wataha jako grupa kibiców, jest wyjątkowa na mapie Polski. Ale przecież fani basketu są wszędzie, i w Zielonej Górze, Toruniu, Włocławku, czy Wrocławiu. Z Pani perspektywy… naprawdę Szczecin się tu wyróżnia? 

– Każda grupa kibiców jest wyjątkowa dla swojego klubu i samej drużyny, którą wspiera. Choć muszę przyznać, że Wataha zaimponowała mi tym, że żadna odległość nie jest dla Nich przeszkodą i potrafili pokonać tysiące kilometrów, by osobiście wspierać Wilki na meczach wyjazdowych. Podoba mi się również fajna atmosfera na meczach w hali Netto Arena, ale to już zasługa wszystkich osób, dzięki którym jest tak rodzinnie, nawet taki najmłodszy kibic czuje się dobrze i bezpiecznie. Nie ukrywam, że rozczula mnie widok kibicujących kilkuletnich i takich raczkujących Wilczków. 

 

Niewiele osób o tym wie, ale ludzie związani z klubem wspominają, że Miły często opowiada o… Pani piernikach! Podobno Pani wypieki są wyjątkowe. 

– Naprawdę? Nie miałam pojęcia. Cieszę się, że mój mąż dostrzega ich wyjątkowość. Tak jak on wkłada całe swoje serce w swoją pracę, tak ja każdy piernik robię od serca. Każdy z moich wypieków jest wyjątkowy, tak jak osoby, dla której je wykonuję. Podziwiam dzieła innych, zdolnych pierniczących, co działa na mnie zawsze motywująco, żeby to, co robię, wykonywać jeszcze lepiej i żeby moje pierniki były czymś, co chce się mieć… lub zjeść. Cieszy mnie to, że klienci do mnie wracają, także ze swoimi pomysłami, które ja z ogromną przyjemnością realizuję. Jedno jest pewne: moja praca jest wyjątkowa:  słodka i kreatywna, i nie ma w niej miejsca na nudę. Bardzo to lubię.

 

Skąd ta pasja do pierników? 

– Pierniki oczarowały mnie podczas rodzinnych warsztatów świątecznych w jednej z zielonogórskich kawiarni, to było wiele lat temu. I jak to bywa w życiu, przypadkowe spotkanie i niezwykła rozmowa z Ulą, prowadzącą właśnie te warsztaty, zainspirowały mnie. Cenię sobie niezależność w działaniu i uwielbiam tworzyć. Uwielbiam to, jak pracą moich rąk, na moich oczach powstają małe dzieła sztuki. I w dodatku takie słodkie, personalizowane. Mam możliwość realizowania swoich pomysłów, a także pomagam innym okazywać ich uczucia przy pomocy pierników i lukru, jest to niezwykle satysfakcjonujące. Projekty przygotowywane dla innych zawsze uwzględniają marzenia, pasje, są ozdobą wyjątkowych chwil w życiu, o których człowiek chce pamiętać. Cieszę się, że moje pierniki są częścią tych wspomnień. Moja głowa jest pełna pomysłów i inspiracji, a przy tym wszystkim to wspaniałe uczucie móc sprawiać innym ogromną radość, a często i łzy wzruszenia. Najprzyjemniejsze są dla mnie te chwile, gdy obdarowany twierdzi, że „tego nie można zjeść… bo jest takie piękne”. I pierniki trafiają do gablotki, po to, żeby móc na nie patrzeć codziennie… wiem, że u niektórych w gablocie stoją już od 5 lat. I właśnie to są dla mnie najwyższe słowa uznania.  

 

Łakocie łakociami, a sezon lada moment startuje. Jak Pani ocenia szansę na obronę mistrzowskiego tytułu? 

– Z ocenami jestem ostrożna, bo na razie nie widziałam nowych zawodników w akcji, a jedynie filmiki przesyłane przez agentów oraz te, dostępne w mediach. Oczywiście całym sercem kibicuję Wilkom, a zeszłoroczny sezon udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych. I to jest najpiękniejsze. I wspaniale, bo już nie mogę się doczekać!

Powiązane artykuły

AktualnościLifestyleRozmowySport

Tomasz Bulikowski: Pobiegniesz raz po górach, nie zechcesz innych biegów

Na co dzień pracuje w firmie produkującej jachty, w czasie wolnym trenuje,...

AktualnościLifestyleRozmowy

Angelika Muchowska o trudach pracy konferansjerki: „Przetłumaczyłam żart prezesa, nikt się nie zaśmiał”

Eventy, spotkania biznesowe, czy też celebrantka podczas ślubów humanistycznych. Angelika Muchowska od...

RozmowyAktualnościHistoria

Aleksandra Kopińska-Szykuć o legendarnej wieży: „Nie wtrącajmy się do cudzych prezentów”

Elektryzuje, pobudza wyobraźnię, dla wielu niesie tajemnice – wieża Quistorpa to jeden...

AktualnościLifestyleRozmowy

To nie są zwykłe obrazki satyryczne. „Publikując w social mediach mogę dzielić się wiedzą i doświadczeniem”

Niegdyś dziennikarka, dziś terapeutka i… artystka. Grażyna Górkiewicz szkicuje – trochę z...