W czasach, kiedy o autorytet jest tak samo trudno jak o dżentelmena w tramwaju, młodzi ludzie marzą o sensownym przewodniku w tym najgorszym i najpiękniejszym okresie życia – w szkole. Autorytet jest potrzebny, nawet rebeliantom.
„O Captain, my Captain”, słynne pożegnanie w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”. Płakaliście, kiedy chłopcy wskoczyli na szkolne stoliki? Ja tak. A potem poszłam do liceum i nauczycielka chemii kazała mi skoczyć. Do sklepu po kawę, żebym poprawiła tróję na szynach z kartkówki. Wtedy zrozumiałam, że w tym świecie nie spotkam Johna Keatinga. Co wcale nie znaczy, że nie spotkałam którego z jego dalekich kuzynów.
Każdy młody człowiek doświadcza swędzenia dojrzewania. Zwątpienie i zagubienie to wierni towarzysze nastoletniej codzienności, bo zagubić się można we wszystkim: w hormonach, edukacji, akceptacji, masturbacji, kombinacji, kilogramach, instagramach, celach i portfelach, marzeniach i możliwościach.
Życie, hormony, społeczeństwo i system edukacji potrafią dać wycisk. Nawet jeśli się ma fantastycznych starych, to nie zawsze i nie o wszystkim z nimi trzeba pogadać. I wtedy dobrze byłoby mieć w otoczeniu dorosłych, którzy ogarniają o co chodzi. Autorytety.
Autorytet to nie musi być zaraz Ghandi czy Nobel. Autorytetem powinni być wychowawcy: przedszkolanki, nauczyciele, trenerzy, wykładowcy. Tak się jednak urządziliśmy… że tak nie jest.
Wiedza przedmiotowa to jedno co nauczyciele leją mozolnie dzieciakom w zwoje. Nauczyciele są, przede wszystkim, dorośli. Są opiekunami i przewodnikami. Autorytetami są niekoniecznie wtedy, kiedy imponują wiedzą ścisłą, nadążają za encyklopedią i znają każdy wzór. Wiedza to nie sam podręcznik, a świat od napisania każdego podręcznika zawsze zdąży już skoczyć do przodu i już wie więcej.
Najbardziej imponuje młodemu człowiekowi wiedza jak daje się żyć w tym pokręconym świecie. Idealny wychowawca wesprze, popchnie, zrozumie, dostrzeże, przejmie się. Potrafią przekazać jakie w rzeczywistości wokół są możliwości, opcje, pułapki. Ogarnie, że choć z matmy jesteś noga, jak postawisz na języki to się odnajdziesz. Że historia Ci nie leży, ale na 100 metrów wyciskasz lepiej niż reszta. Że jak nie zrozumiałeś, choć reszta klasy tak, to trzeba Ci to indywidualnie wytłumaczyć, dotrzeć. Dlaczego takich nie ma?
Nie mają czasu i możliwości. Mają chęci, nawet dość często. Jednak system skutecznie utrąca chęciom łeb. Ciśnienie rośnie, pensja wcale, program pęcznieje, motywacja spada. Koło się zamyka.
Jakoś tak się stało, że przenieśliśmy się w czasie, a zupełnie tego nie zauważamy. Nasze rozwinięte, świadome (coraz bardziej egocentryczne i skupione na sobie) społeczeństwo nie zauważyło, że ktoś, kto nie umie (ani nie ma zbyt wielu praw) swoich racji obronić, ani pójść protestować w swojej sprawie, ma coraz gorzej i dzieje się źle. Że właśnie wpychamy do fabrycznych hal nasze dzieci i każemy im – dla ich własnego dobra, oczywiście- harować jak dorosłym. Jak w dziewiętnastowiecznym kapitalizmie.
Edukacja coraz mocniej przypomina chemioterapię: ładuje w żyłę wszystko, póki nie zostanie gruz. Aż dotknięta zostanie każda wolna komórka, zalana po wręby, bez względu na przeciążenie i koszty. System edukacji mieli i tresuje, wypuszczając umysły odsiewające informacje bez klucza. Ważne ma być wszystko, czego się uczysz: i fizyka i muzyka. I informatyka i religia. I polski i hiszpański. Wszystko musisz umieć, aby zdać test. A test jest codziennie – nie masz wolnego. W weekend uczysz się na testy w przyszłym tygodniu, po południu robisz lekcje i wkuwasz, kiedy twoi starzy po ośmiu godzinach w pracy mają wolne. Nie masz zbyt wiele czasu na piłkę, kumpla, kreatywne bumelowanie i bujanie w obłokach. Nie masz czasu być dzieckiem. Nie masz czasu być w czymś dobrym.
Co chcemy osiągnąć? Zmieścić historię i dokonania ludzkości w jakiejś magicznej pigułce i wepchać ją dzieciakowi w zwoje? Pigułka już ma wielkość globu, a nadal ją wciskamy. Czy trzeba? Czy trzeba całą? Czy trzeba taką samą każdemu? Jak to się stało, że wśród programów szkolnych grubo i bez umiaru naszpikowanych informacjami, po których powinniśmy wypuszczać same Skłodowskie i samych Einsteinów mamy tak bezradne dzieci? Zmęczone, zagubione, znerwicowane, smutne.
Swojemu dziecku powtarzam: idź na psychologię, psychiatrię, psychaoterapeutą zostań. Idź, mamusia Ci mówi, idź. To będzie wzięty zawód. Będziesz miała klientów po kokardy, wypalonych szybciej niż Twoi starzy.
Potrzebujemy Johna Keatinga, ale przecież nawet, gdyby się pojawił, to skończyłby słabo. Ale go potrzebujemy, w sfeminizowanym szkolnym kotle. Nauczyciel to jest trudny zawód, a niektórym się wydaje, że dwa miesiące wakacji, czy pięć lekcji dziennie to szał.
Idealista, samotnik, żyjący o herbacie i krakersie może motywować się poczuciem szczytnej służby, misji i powołaniem. Kto ma rodzinę, kredyt, dziecko, kota, chomiki – chce mieć motywację do tego, żeby trzymać się dobrej roboty i wykazywać. Mieć środki i czas na samodoskonalenie. Jeśli ktoś w tym momencie chciałby jednak coś powiedzieć o służbie, misji i powołaniu, to niech najpierw sam tego spróbuje i porozmawiamy na koniec miesiąca. Jak być autorytetem, skoro sił brak? Skoro się nie do końca wierzy w to co się robi?
Nauczyciel często przychodzi do roboty sfrustrowany, że zasuwa w systemie niedoskonałym, z kopniakami z góry i z dołu, z brakiem szacunku jako powszechną plagą i brakiem wsparcia ze strony rodziców.
Wy też przychodzicie do roboty sfrustrowani? Przecież możecie zmienić robotę.
Oni też mogą, tylko wtedy źle się będzie działo.