Stańczyk – błazen nadworny czterech polskich królów (Jana Olbrachta, Aleksandra Jagiellończyka, Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta) już przed wiekami, organoleptycznie (przeprowadzając sondę na krakowskim rynku dotyczącą leczenia bolącego zęba) udowodnił, że wszyscy Polacy znają się na medycynie jak nikt inny na świecie. Są wśród nas tacy, którzy uwielbiają chodzić do lekarza, wynajdywać u siebie przeróżne choroby, hektolitrami spożywać syropy i inne mikstury w płynie, połykać kilogramy wszelakich pigułek, na ciało nakładać cudowne balsamy i maści. Ich ulubionymi lekturami są m.in. podręcznikowe „Vademecum lekarza ogólnego”, internetowa skarbnica wiedzy Dr Google oraz profile poświęcone medycynie na Facebooku. Godzinami wysiadują w poczekalniach przychodni i szpitali wymieniając się z innymi, podobnymi osobnikami, wrażeniami, doświadczeniami, przestrogami oraz uwagami nie tylko co do chorób, jakości służby zdrowia, działania medykamentów, ale i umiejętności poszczególnych lekarzy. Choć tak na marginesie, to w zasadzie, to chyba każdy z nas ma taką swoją prywatną lekarską listę przebojów. Ale są też i tacy osobnicy w naszym społeczeństwie, których za cholerę nie zaciągniesz do lekarza. Nie i już! Bo jak raz pójdzie, to lekarz na pewno coś mu znajdzie i już po człowieku. Jak cokolwiek dolega, to najlepszym remedium jest uniwersalny sposób babci z Kresów, czyli szklanka spirytusu z pieprzem,. Jak nie pomaga, to lepiej pójść do zielarza, radiestety, szeptuchy albo znachora. Bywają pomocni, to prawda, są na to liczne przykłady, nikt tego nie kwestionuje. Ale polski spryt podpowiada, że zanim skorzystamy z ich usług lepiej sprawdzić ich umiejętności na kimś innym niż na sobie. Bo w zakładach karnych siedzi już kilku takich, którzy leczyli ludzi np. cudownym wywarem ze starych skarpet.
Ale okazuje się jest chyba metoda, jak tych mało skłonnych do korzystania z usług służby zdrowia, namówić do zmiany zdania. Otóż w jednym z lokalnych mediów pojawiła się informacja, że w Szczecinie istnieje pewne, bardzo nietypowe muzeum. Aż dziw, że dopiero teraz wypłynęła! Otóż jest to Muzeum Historii Medycyny, które mieści się w budynku rektoratu Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego przy ulicy Rybackiej. Wstęp do niego jest bezpłatny, ale trzeba się wcześniej umówić. Można w nim obejrzeć np. unikatową kolekcję pierwszych na świecie stetoskopów, przyrządów służących leczeniu gruźlicy, zestawy laryngologiczne i okulistyczne oraz fotele dentystyczne z przełomu XIX i XX wieku. Okazuje się, że wtedy leczenie jednego zęba mogło trwać ponad godzinę i to ”na żywca”, bo o znieczuleniu nie było mowy. No chyba, że takie, jakie zaprezentował dr Wilczur w filmie „Znachor”, czyli szklanka bimbru. Poza tym zupełnie inaczej wyglądało to u wiejskiego odpowiednika stomatologa – kowala. On nie miał czasu na jakieś znieczulenia. Chwytał obcęgami ząb (a nawet kilka, tak przy okazji) i rwał. Podobnie było z leczeniem innych chorób przez niektóre babki – uzdrawiaczki. Jedna z metod, opisana przez Bolesława Prusa w noweli pt. „Antek”, weszła do historii literatury i medycyny. Przedstawiono w niej m.in. historię Rozalii – młodszej siostry tytułowego bohatera, która na coś zachorowała. Wezwana do niej znachorka zaleciła kurację polegającą na włożeniu dziewczynki do rozpalonego pieca na trzy „zdrowaśki”. Efekt jest wszystkim dobrze znany.
Szczecińskie muzeum to prawdziwa atrakcja mogąca w dodatku działać profilaktycznie na niektórych. Jak zobaczą jak leczono kiedyś a jak się leczy teraz, to może im przejść ochota na wydziwianie na służbę zdrowia. Obiekt powinien jednak być uzupełniony o kilka stałych prezentacji. Godna rozważenia byłaby ekspozycja pt. „powróćmy jak za dawnych lat” a na niej leczenie różnych schorzeń przyrządami sprzed wieków. Ale takimi, bardzo sugestywnymi, przypominającymi bardziej wyposażenie średniowiecznej sali tortur lub wchodzących w skład „podręcznego zestawu argumentów inkwizytora do przekonywania nieprzekonanych”. Zwiedzanie tej części mogłoby być obowiązkowe dla medycznych decydentów, którzy tak uzdrawiają polską służbę zdrowia, że na wizytę u niektórych specjalistów i pewne zabiegi trzeba czekać nawet kilkanaście lat. Taka muzealna metoda perswazji na pewno przyspieszyłaby skuteczną reformę. Kolejną ekspozycyjną propozycją dla szczecińskiego muzeum byłaby np. rozbudowana część dotyczącą leczenia alternatywnego, czyli np. pijawek, baniek, aromaterapii, misami tybetańskimi, marihuaną, metodami afrykańskich i indiańskich szamanów, azjatycką sztuką akupunktury i akupresury, kapustą, gigantycznymi dawkami witaminy C i D oraz sody oczyszczonej, ludowych mądrości medycznych (m.in. „jak kogoś boli głowa, to go trzeba kopnąć w nogę, głowa od razu przestanie boleć”), itp. Lista może być bardzo długa. Bo co chwila ktoś gdzieś ogłasza jakieś „cudowne” lekarstwo na wszystkie dolegliwości. Tylko mijają wieki a na kaca nic ciągle nie potrafią znaleźć.