Po południu pan Andrzejek przyciął sobie fleksem palec. Środkowy. Zaszlachtowany zalał mi pół tarasu oraz nie chciał przestać. Pozostała część ekipy, na widok takiej jatki, zachowała się jak mężczyźni. Dwóch zbladło, jeden zwymiotował za garażem.
Jako matka dwójki dzieci, wciągnęłam tylko ze świstem powietrze przez zęby i poświęciłam swój jedyny biały lniany ręcznik na względnie profesjonalny zacisk. Następnie, oglądając szkodę cielesną z bliska, dokonałam wstępnego triażu i zdecydowałam, że jednak jest to kod lekko czerwony, trzeba będzie szyć. Zatem zawiozłam pana Andrzejka własnym samochodem na Arkońską, bezdusznie każąc mu w tym samochodzie trzymać zawiniętą rękę w reklamówce z nadrukiem leroja, gdyż nadal broczył.
Współczucie to jedno, a tapicerka to drugie.
Podczas krótkiej podróży z domu do szpitala, przekładałam telefonicznie plany z reszty dnia, starając się przekrzyczeć biadolenie mojego pechowego budowlańca. Zastanawiałam się mimochodem, jak Andrzej przechodziłby poród, a także, czy nie trzeba mu było dać czegoś na uspokojenie przed podróżą.
Żałowałam też trochę tarasu, bo krew ze świeżego drewna schodzi ciężko, a przecież nie będę rzucała się ścierać, kiedy tu chłop w oczach marnieje, a krew i życie z niego uchodzi. Uchodziło przy akompaniamencie nieprzerwanego biadolenia.
Pod koniec przejażdżki coś na uspokojenie ewidentnie potrzebne było mnie.
Na miejscu, podczas czynności prewencyjnych na izbie przyjęć, pan Andrzejek słabym głosem poprosił, czy ja mogę razem z nim wejść do zabiegowego. Dla towarzystwa, gdyż słabo mu jakoś tak. Trzymając go mentalnie za rękę, czyli siedząc pod ścianą i powtarzając: „Spokojnie, Andrzej, jeszcze trochę”, spędziłam krwawą godzinę piętnaście w szpitalu. Mam wrażenie, że szycie trwało krócej niż samo wyzwolenie ręki pracującej pana Andrzejka spod warstw żywic, tynków i innych osiągnięć chemii budowlanej leżących skorupą na skórze. Andrzej bowiem nie tylko nie uznaje BHP, nie toleruje rękawic ochronnych, ale i lekce sobie waży nadmierną higienę.
Lekarz, człowiek wykształcony, bluźnił ludowo, pochylając się nad ręką człowieka od ciężkiej pracy fizycznej, jęczącego z kolei jak francuski piesek salonowy.
– O ja pii piii pii, aj aj jak mie to, boli!!
– O ja pii pii pii (tu jednak wyraźnie przez „ę”), gdzieś ty się tak , człowieku, upaprał?!
Siostra szła w trend religijny. Szorując czarną jak święta ziemia skórę wacikami w szczypcach, biadoliła ojesusmarie i matkoboskie.
Przy okazji, okazało się, że Andrzej spożywał dziś lub od wczoraj nawet, napoje wyskokowe.
Po zabiegu, rekonwalescent był słaby jak ptaszę, roztrzęsiony i generalnie wybity z życia. Wieziony po zabiegu leżał na tylnym fotelu z zamkniętymi oczyma i cierpiał przez duże CIE. Tak też mniej więcej to ujmował: boli, że no ja CIE pii…
Lepiej zrobiło mu się tylko na naszej ulicy, kiedy mijaliśmy „Kubusia”. Zasugerował mi słabym głosem, że takie małe, maluśkie piwko to by go z tych nerw wyprowadziło chyba.
W tym miejscu skończył mi się level miłosierny Samarytanin i zaproponowałam, że chyba to zaraz go w łeb strzelę.
W czasie kiedy zszywaliśmy pana Andrzejka, reszta ekipy mentalnie się z nim solidaryzowała w całej tej bolesnej sytuacji, siedząc w kucki wokół elegancko zasychającej na deskach krwi i kiepując stosy fajek do wiaderka z cementem.
Na nasz widok zerwały się chłopy z troską i okazały serce na swój sposób, nazywając Andrzejka ciapą, damskim narządem płciowym i ogólnie ofiarą.
W odpowiedzi Andrzej natychmiast zrobił użytek z nowego opatrunku, pokazując im okazałe „fakju” w bieli.
Taras będzie dopiero na przyszły tydzień.