Dzisiaj wyjątkowo aż dwa artykuły w ramach naszego cyklu [ Z ARCHIWUM SZCZECINERA ], oba ukazały się w Nr 2/2011 i oba dotyczą (niemal) tego samego wydarzenia, bo po prawdzie jest to kilka wydarzeń. Autorem pierwszego tekstu jest Szymon Jeż, zaś drugiego Bartosz Kasznia.
W sumie trochę szkoda, że nie przypomnieliśmy tych tekstów w sierpniu – byłoby bardziej rocznicowo. Ale nie rocznica jest najważniejsza, a dobre teksty bronią się same! Czas szybko mija i nawet nie zdążymy się obejrzeć, a już okrągłe rocznice wielkich wydarzeń same stają się wydarzeniami historycznymi, które może warto przypomnieć. Tak jest na pewno z rocznicą, o którą opiszemy tym razem – wydarzenie z 2010 roku: 600-lecie bitwy pod Grunwaldem i udziale w niej szczecińskiego rycerstwa. Jako że była to „największa bitwa średniowiecznej Europy” wywarła wpływ na swoją epokę, a jej echa docierały na wszystkie dwory królewskie i książęce. Jednak na dwór książęcy w Szczecinie miała wpływ szczególny. Szczególny wpływ miała też na współczesnych rycerzy ze Szczecina. I o tym właśnie przeczytać możecie w przypominanych artykułach. Miłej lektury!
We wrześniu 2010 r. mój syn poprosił o kilka zdjęć z wakacji, które chciał zawiesić na tablicy w szkole. Uczniowie pokazywali na niej swoje wspomnienia z lata. To właśnie tam wypatrzyłem kilka fotografii spod Grunwaldu – była na nich cała rodzina jednego z rówieśników mojego syna. W ten sposób dowiedziałem się o obecności szczecinian pod Grunwaldem AD 2010, bo o ich obecności tam przed sześcioma wiekami wiedziałem już wcześniej.
W pierwszych scenach filmowej adaptacji Sienkiewiczowskich Krzyżaków w reżyserii Aleksandra Forda przed obliczem króla Władysława Jagiełły staje dwóch heroldów posłanych przez Wielkiego Mistrza, by wręczyć dwa obnażone miecze, jako zachętę do walki i wyjścia z lasu na otwarte pole. Jeden z heroldów odziany jest w żółtą tunikę z czarnym orłem na piersi, drugi nosi tunikę białą z czerwonym zwierzęciem, które przypomina lwa. Bliższa analiza zdjęć z archiwów Filmoteki Narodowej pozwala dostrzec, że zwierzę ma małe skrzydło, które można omyłkowo wziąć za ozdobny zawijas ogona; natomiast głowa zwierzęcia bardziej przypomina lwi pysk niż orli dziób. A przecież zwierzę na tunice herolda to gryf! Jan Długosz w opisie tego wydarzenia nie pozostawia wątpliwości, że herold nosił na piersi czerwonego gryfa na białym polu.
„Podkanclerzy Królestwa Polskiego Mikołaj, przyjąwszy zlecenie królewskie, udał się wcześniej do taborów, król zaś zamierzał włożyć hełm i ruszyć do boju. Nagle zostaje zapowiedzianych dwu heroldów prowadzonych pod osłoną rycerzy polskich celem uniknięcia zaczepek. Jeden z nich, króla rzymskiego, miał w herbie czarnego orła na złotym polu, a drugi, księcia szczecińskiego, czerwonego gryfa na białym polu. Wyszli oni z wojska wrogów niosąc w rękach obnażone miecze, bez pochew, domagając się przyprowadzenia ich przed oblicze króla” – Jan Długosz, „Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego„.
Czy ta „niedokładność” w wizerunku postaci to przypadek? Czas powstania filmu nie sprzyjał uwypuklaniu takich „ciekawostek” i kłócił się z propagandowym wizerunkiem polskiego Szczecina. Gryf na tunice niemal nie przypomina gryfa pomorskiego.
W 1410 r. pod Grunwald ściągnęła chorągiew księcia szczecińskiego Kazimierza V (ok. 1381–1434) – Jan Długosz wymienia ją jako piątą, zaraz po krzyżackich, podkreślając przy tym osobisty udział księcia w bitwie. Należał on do pomorskiej dynastii Gryfitów, był synem Świętobora I, po śmierci którego władał księstwem szczecińskim od 1413 r. – najpierw wraz ze starszym bratem, księciem Ottonem II, a od 1428 r. już samodzielnie.
W przygotowywanych po latach inscenizacjach wielkich bitew zawsze ktoś musi wystąpić jako strona przegrana. Wynik bitwy jest oczywiście z góry znany, nie można zmienić historii, przechylić szali zwycięstwa. Pod Grunwaldem przegrywają Krzyżacy i ich sojusznicy, także ci ze Szczecina. W 2010 r. pod Grunwald ściągnęła Chorągiew Zachodniopomorska dowodzona przez Grzegorza Kuklewskiego. W jej skład weszli rycerze nie tylko z Zachodniopomorskiego. W rolę księcia Kazimierza V wcielił się Bartosz Kasznia , którego relację można przeczytać na następnych stronach. Dwa lata wcześniej postanowił zrobić wszystko – przede wszystkim skompletować zbroję i inny niezbędny ekwipunek – by w kolejnej inscenizacji stać się uczestnikiem, a nie tylko widzem.
Dla uczestników-rekonstruktorów wielomiesięczne przygotowania – treningi, kompletowanie sprzętu, zbieranie funduszy – poprzedzają kilka dni imprezy, która też zaczyna się znacznie wcześniej niż sama inscenizacja. Precyzyjnie określono wymagania, które musieli spełniać uczestnicy jubileuszowego wydarzenia. By wziąć udział w bitwie, należało zgłosić się przynajmniej dwa miesiące wcześniej.
Przed wyruszeniem pod Grunwald 2010 chorągiew zachodniopomorską żegnał w Szczecinie prezydent Piotr Krzystek. Na obchodzonych 5 lipca tzw. urodzinach miasta wystąpił w roli Świętobora I, wręczając szczecińskiemu rycerstwu glejt do Wielkiego Mistrza zakonu krzyżackiego. W wyprawie miał też swój udział marszałek województwa Władysław Husejko, który sfinansował wyposażenie chorągwi.
Po przybyciu na miejsce, w poniedziałek 12 lipca, musieli najpierw zbudować obóz. Spać mieli w namiotach możliwie najwierniej przypominających dawne, na sianie i skórach. Z przygotowanych przez organizatorów desek i bali wznieśli zabudowania. Wśród innych stanął namiot z ekspozycją przygotowaną przez Muzeum Narodowe w Szczecinie – repliki mebli i wyposażenia, tak mógł wyglądać namiot księcia Kazimierza. I tylko logo instytucji przed wejściem do namiotu to znak, że nawet w średniowieczne obozowisko wciska się współczesny marketing.
W obozie mieszkało ok. 6 tys. ludzi. Oprócz zbrojnych, przybywali także rzemieślnicy, m.in. kowale, krawcy, szewcy, kaletnicy, płatnerze, oferujący elementy rycerskiego ekwipunku, stroje, oraz wiele tradycyjnych wyrobów, także jadło i napitki przygotowywane według dawnych receptur. Obóz stał się wielkim jarmarkiem, wehikułem do czasów i klimatu wieków średnich.
Dni przed inscenizacją mijały na treningach, turniejach, warsztatach, biesiadach, ale przede wszystkim na próbach do bitwy. Próba generalna odbyła się w piątek 16 lipca.
Dzień później od samego rana przybywali widzowie chętni, by obserwować wielkie widowisko historyczne. Przed południem tłum liczył 150 tys. osób. Pole bitwy, i tak ograniczone przez publiczność, wypełniło ponad 2 tys. zbrojnych.
Upalna pogoda dawała się we znaki wszystkim, a ciężkozbrojnym w szczególności. Wojska zakonne stały na otwartym polu, w pełnym słońcu. Tak jak przed sześcioma wiekami, także i w roku 2010 przed rozpoczęciem bitwy dwóch heroldów zaniosło królowi polskiemu dwa nagie miecze. A jeden z nich miał w znaku czerwonego gryfa na białym polu – bez wątpienia był to gryf pomorski.
W 1410 r. książę Kazimierz V dostał się do niewoli, o czym wspomina Jan Długosz:
Pojmano też dwu książąt, którzy z własnymi wojskami i pod własnymi znakami pomagali Krzyżakom – Kazimierza szczecińskiego wziął Skarbek z Góry, Konrada Białego oleśnickiego – Czech Jost z Salcu („Roczniki, czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego”).
Ich pojedynek możemy odnaleźć na słynnym obrazie Jana Matejki. Szczeciński książę walczy pod własnymi znakami (wyraźna tarcza z czerwonym gryfem na białym polu) tuż za plecami wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego Ulricha von Jungingena.
Mimo przegranej, książę Kazimierz wziął udział w uczcie triumfalnej, na którą został zaproszony przez króla Władysława Jagiełłę. W niewoli spędził niemal rok. Został zwolniony dzięki wstawiennictwu swojego kuzyna, księcia słupskiego Bogusława VIII, który przed bitwą był sprzymierzeńcem króla polskiego. Niedługo po powrocie do Szczecina został władcą księstwa szczecińskiego. Jego następcą został Joachim Młodszy, a wnuk – Otton III – był ostatnim Gryfitą z linii szczecińskiej.
W Szczecinie trudno dziś odnaleźć materialne ślady średniowiecza. Poza kościołami, do naszych czasów nie przetrwało niemal nic, co pozwala poczuć klimat tamtych wieków. Może dlatego tak trudno przychodzi współczesnym mieszkańcom miasta pamięć o pozycji Szczecina w późnośredniowiecznej polityce europejskiej, jego obecności w najważniejszych wydarzeniach epoki.
PONIEDZIAŁEK
Pięć dni do bitwy. Przyjeżdżam na pola grunwaldzkie. Na tydzień zostawiam współczesne problemy i zanurzam się w historii. Pozostali rycerze Chorągwi Zachodniopomorskiej przybywają z różnych zakątków Polski pojedynczo i grupkami. Każdy dostaje identyfikator w formie gryfa oraz medalion, które umożliwią nam wejście na pole bitwy w sobotę. Większość stanowią osoby spoza naszego regionu, lecz – dla równowagi – w innych chorągwiach są też „nasi”. Paradoksalnie jest tak, jak 600 lat temu. Wtedy jednak ważne było to, kto więcej zapłacił – król Władysław Jagiełło czy Wielki Mistrz; teraz każdy jest tam, gdzie odpowiada mu atmosfera i ludzie. Do 2009 r. podczas rekonstrukcji bitwy nie było Chorągwi Zachodniopomorskiej. Teraz jest i wiernie kontynuuje ponad sześciowiekową tradycję. To zasługa Grzegorza Kuklewskiego – dowódcy Chorągwi – on to, nie chwaląc się, sprawił.
Od razu zaczynamy budowę obozu rycerskiego. Mamy do dyspozycji około hektara pola. Tu na tydzień stanie nasz obóz. Mimo że czasu jest jeszcze sporo, trzeba się zabrać ostro do pracy. Najpierw ogrodzenie, żeby nikt spoza rycerstwa nie kręcił się po terenie obozu. Turyści przyjadą tu za kilka dni. Równocześnie trwają przygotowania na „głównej arenie”, czyli na polu, na którym stoczymy bitwę. Wokół spory ruch, bo zapowiada się wizyta wielu notabli, a media też chcą mieć jak najlepsze pozycje do relacji z jubileuszu.
Część ogrodzenia już stoi. Stawiamy namioty, żeby odpocząć po ciężkim, ale przyjemnym dniu.
WTOREK
Cztery dni do bitwy. Budujemy dalej. Deski, pniaki, żerdzie, gwoździe, liny – wszystko musi być solidne i trwałe, nie ma miejsca na bylejakość. Jest już ogrodzenie i strażnica, więc czas na rozłożenie miejsca do biesiad i wykopanie dołu na zapasy jedzenia. Stoły i ławy też trzeba zbić. Dla reszty pozostanie siedzenie na snopkach słomy przykrytej gdzieniegdzie skórami. Wszystko pod trzema płóciennymi wiatami, które dają wytchnienie przed słońcem. To bodaj jedyne miejsce, gdzie jest cień. To dlatego, że inne chorągwie stacjonują w lesie, między drzewami, a my na polu. Pojawia się coraz więcej namiotów, słychać średniowieczną muzykę, gwar, śmiech. Przy zachodzie słońca wszystko wygląda pewnie tak, jak w dawnych czasach.
Codziennie odbywa się odprawa dowódców chorągwi – do godziny zero coraz mniej czasu, a ustaleń coraz więcej. Na szczęście wszyscy wiemy, kto wygra, chociaż pojawiają się próby odwrócenia historii. Ostatecznie przeważa pogląd, że tym razem jeszcze nie…
ŚRODA
Trzy dni do bitwy. W centralnym punkcie obozu rozstawiamy namiot księcia Kazimierza V Szczecińskiego. Stoi tak, że widoczny jest dla każdego, kto przechodzi traktem obok naszego obozu. W środku „książęce” wyposażenie: łoże, stół, ława, naczynia gliniane do napitków, a w rogu tajemnicza skrzynia zamknięta na średniowieczną kłódkę. Wszystko to – obok dwóch pozostałych namiotów i wyposażenia średniowiecznej kuchni – jest „żywą” wystawą Muzeum Narodowego w Szczecinie, sfinansowaną dzięki marszałkowi województwa. Większość z nas nigdy nie gotowała w eksponatach, ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Na zewnątrz namiotów rycerze rozkładają zbroje, miecze, tarcze. Zaczyna się przygotowywanie do turniejów, które poprzedzą rekonstrukcję. Wszystko musi być dopracowane. Tu nie ma atrap czy tępej broni, więc każde niedociągnięcie może skończyć się poważnym urazem. Kolejni rycerze naszej Chorągwi przybywają na miejsce. Tym razem zza wschodniej granicy, z Białorusi. W sumie obóz będzie liczył ok. 150 osób, w tym ok. 60 „zbrojnych”, którzy wezmą udział w bitwie.
CZWARTEK
Dwa dni do bitwy. W obozie wszystko już gotowe, więc czas na przegląd wyposażenia. To bardzo istotne, bo reguły wejścia na pole rekonstrukcyjne są bardzo ostre. Począwszy od ogólnych zasad bezpieczeństwa, po konieczność posiadania szczegółowo opisanego i kompletnego uzbrojenia. Żaden z rycerzy, który ich nie spełni, nie będzie mógł wziąć udziału w bitwie. Zaczynają się turnieje. Część oficjalna na arenie pomiędzy obozami – ku uciesze przybyłej gawiedzi, a część nieoficjalna – tzw. „buhurt” – na obrzeżach. Tam rozgrywają się pojedynki „na ostro”. Szczęk mieczy i głuchy odgłos uderzeń w zbroje robi wrażenie. Pojawiają się pierwsze kontuzje, ale adrenalina działa. Jednemu z nas najpierw rozbijają nos, ale później bierze odwet i po uderzeniu w hełm konkurenta, pęka mu hartowany miecz. Nasza drużyna wygrywa tę potyczkę, ale mamy jednego „zbrojnego” mniej. Żeby jednak nie dać zbyt dużej przewagi wojsku króla Jagiełły, pozostali rycerze z Chorągwi składają się na nowy miecz dla niego. Szczęśliwy, z kontuzjowanym nosem, ale z mieczem u boku szykuje się na sobotnie starcie.
Popołudniu zaczynają się oficjalne uroczystości. Idziemy na wzgórze, gdzie przy pomniku odbędzie się prezentacja wszystkich chorągwi biorących udział w bitwie grunwaldzkiej prezydentom Polski i Litwy. Jesteśmy oddzieleni funkcjonariuszami Biura Ochrony Rządu, trochę jak małpki w klatce. Większość z nas wolałaby być w części obozowej, ale mamy ważną misję – przekazać glejt od Świętobora I (w którego rolę wcielił się w Szczecinie prezydent Piotr Krzystek), ojca Kazimierza V, Wielkiemu Mistrzowi Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Tradycji musi stać się zadość.
W nocy przyjeżdżają moje dzieci: Ida, Maks, Kosma i żona Magda. Zastanawiam się, jak odnajdą się w średniowiecznym obozowisku, bez multimediów, elektryki, ciepłej wody? Czas pokaże, że świetnie sobie poradzą. Będę z nich dumny.
PIĄTEK
Jutro bitwa. Zaczynamy przygotowywać oręż. Wokół słychać dźwięki naprawianych elementów zbroi, doszywane są rzemienie, do których przywiążemy naramienniki czy naręczaki. Część poleruje zbroje, inni zostawiają ją w stanie „pobohurtowym”, sprawdzamy przeszywalnice i nogawice (grube ubrania na nogi i tułów). Uzupełniamy brakujące części rękojeści mieczy i sprawdzamy wytrzymałość tarcz. Większość była pod Grunwaldem już wielokrotnie, ale niektórzy – w tym ja – są tu pierwszy raz. Zawsze możemy liczyć na pomoc ze strony bardziej doświadczonych rycerzy. W końcu za kilkanaście godzin staniemy ramię w ramię naprzeciw nieprzyjaciela. Grzegorz nie puści nikogo nieprzygotowanego, dlatego musimy ocenić, czy wszystko jest w pełni sprawne.
Popołudniu czekają nas próby do inscenizacji. Choć co roku scenariusz jest niemal taki sam, to jednak wymaga kilku powtórek. W promieniach słońca, bez pełnego uzbrojenia, ćwiczymy z Chorągwią Mazowiecką. Są jakoś dziwnie spokojni o wynik starcia, a nas coraz bardziej korci, żeby popsuć im szyki. Jest przy tym mnóstwo śmiechu i odgrażania się przed jutrem. W końcu dowódcy ustalają: dwa pierwsze starcia – „inscenizacyjne”, trzecie (ostatnie) – „buhurt”. Walczymy wszyscy, aż któraś z chorągwi zwycięży.
Na koniec dnia zostaje odprawa dowódców, Jagiełły, Wielkiego Mistrza i Miecznika. Ostatnie ustalenia, zasady, analiza scenariusza i podział odpowiedzialności. Ta szczególna rocznica daje się wszystkim we znaki. Szacuje się, że ma przyjechać prawie 200 tys. osób. To zaszczyt wystąpić przed taką publiką, ale zarazem wielka odpowiedzialność. Dlatego wszystko musi być dopracowane szczegółowo.
SOBOTA
Dzisiaj odbędzie się rekonstrukcja z okazji 600-lecia bitwy pod Grunwaldem. Od rana we wszystkich chorągwiach panuje atmosfera koncentracji przed inscenizacją. Wokół pól grunwaldzkich, na drogach dojazdowych, dzieją się dantejskie sceny – setki kierowców utknęły w swoich samochodach, chcąc dojechać w ostatniej chwili. Do nas to jednak nie dociera. Staramy się skupić i jak najlepiej przygotować. Cały obóz jest zaangażowany w przygotowanie „zbrojnych” naszej Chorągwi. Nawet dzieci pomagają. Maks poleruje napierśnik, a Kosma czyści hełm. Biorą udział w przygodzie, którą zapamiętają na całe życie. Na dwie godziny przed początkiem bitwy mamy być gotowi, w pełnym rynsztunku. Grzegorz sprawdza każdego, kto idzie na pole. Według zasad ustalonych przez organizatorów „zbroje muszą być spójne historycznie, czyste, estetyczne, bezpiecznie i solidnie wykonane, nie mogą posiadać rogów, kłów, kolców”. Jeszcze nie wyszliśmy, a już jesteśmy „zgrzani”. Niestety, słońce nie jest dziś naszym sprzymierzeńcem. Godzinę później wychodzimy. Staję obok Grzegorza w pierwszym szeregu, z tarczą, na której widnieje gryf. Przypadł mi zaszczyt odegrania roli księcia Kazimierza V. Żegna nas śpiew Westfalek. Serce zaczyna mocniej bić, a przez plecy przebiega dreszcz emocji. Kilkudziesięciu rycerzy Chorągwi Zachodniopomorskiej idzie wziąć udział w rekonstrukcji największej bitwy średniowiecza, ale czujemy się tak, jakby to nie miała być rekonstrukcja…
Po dojściu na miejsce już jesteśmy zmęczeni, a bitwa dopiero przed nami. W tym upale przejście z obozowiska na pole w pełnym rynsztunku to nie lada wysiłek. Wiernie odwzorowując historię czekamy na początek starcia w pełnym słońcu. Niektórzy już nie dają rady, zaczynają się omdlenia i początki odwodnienia. Gdyby nie Markietanki (dziewczyny, które roznosiły wodę i mokre chusty), zwane przez nas „pojkami”, długo byśmy nie wytrzymali. Media nie chciały się zgodzić na postawienie wiat dla wojsk krzyżackich, argumentując, że 600 lat temu też ich nie było. Widać ważniejsze jest przedstawienie niż ludzie. Obok nas stoi Chorągiew Śląska. Na jednym z rozgrzanych kirysów rozbijają jajka. Gdy wrócą z pierwszego starcia, będą sadzone – to dowód na piekielnie gorącą atmosferę. A większość z nas ma na sobie ok. 30 kg „żelastwa”. Po kilkunastu minutach nie mamy siły na podnoszenie przyłbic, więc „pojki” podają wodę wciskając słomki pomiędzy szczeliny w nich umieszczone. Stoimy albo klęczymy na jednym kolanie, bo jak się ktoś położy, to nie da rady sam wstać.
Drugie starcie. Mój przyjaciel Darek rusza razem z nami w stroju zakonnika i dokumentuje nasz atak. Potem powie, że w pewnym momencie czuł się jakby cofnął się w czasie. Naokoło słyszał tylko odgłosy walki i widział okładających się mieczami rycerzy. Wracamy coraz bardziej zmęczeni. W międzyczasie słyszymy z głośników, że zginął Ulrich von Jungingen. To czas na ostateczny pojedynek z Chorągwią Mazowiecką. Część z nas nie daje rady, zostaje przy taborze. Rola Kazimierza V jednak zobowiązuje. Ostatkiem sił, zbierając resztki adrenaliny, ruszamy. Szczęk mieczy jest zdecydowanie głośniejszy, ale trwa dosłownie kilka chwil. Udało się! Zwyciężamy! Piękne zakończenie inscenizacji. Spełniło się moje marzenie! Padamy na trawę, rozpinamy zbroje, odcinamy rzemienie – teraz można odetchnąć. Wszyscy bez wyjątku są zmęczeni, ale zadowoleni, bo braliśmy udział w największej historycznej rekonstrukcji w Polsce. Na szczęście nie ma poważniejszych urazów, ale i tak ponad dwustu walczącym trzeba było udzielić pomocy medycznej. Po krótkim odpoczynku ustawiamy się w kolumnę i wracamy do obozu. Idziemy szpalerem pomiędzy widzami, którzy biją brawo. Naokoło mnie biegają moje dzieci w lnianych tunikach. Wygląda to tak, jakby cieszyli się z powrotu ojca z wojny. Co rusz ktoś z tłumu chce zrobić sobie z nami zdjęcie. Może niektórym się to nie podoba, ale nie mamy na to siły. Teraz myślimy już tylko o kąpieli i odpoczynku w obozie. Wieczorem czeka nas uroczysta biesiada. To nagroda za cały trud przygotowań. Zasiądziemy do zasłużonej strawy żartując, śmiejąc się i już umawiając się na kolejny przyjazd.
W oddali słychać discopolowe kawałki, odgłosy wesołego miasteczka, krzyki turystów – Grunwald 600 lat później…
POST SCRIPTUM
Na polach Grunwaldu Chorągiew Zachodniopomorska pojawiła się ponownie w 2011 r. Tym razem było bardziej spokojnie. Mniej turystów, mniej oficjeli i mniej odtwórców. Mimo to, skład naszej Chorągwi mocno się nie uszczuplił. Godzinę rekonstrukcji przesunięto na popołudnie, żeby walczący zmagali się ze sobą, a nie ze słońcem. Doprowadziło to do większej aktywności na polu bitwy, co przybyłym na wydarzenie widzom bardzo się podobało. Dowódcy tym razem ustalili, że na koniec inscenizacji odbędzie się oblężenie i atak wojsk króla Jagiełły na krzyżackie tabory. Bez ustalonego scenariusza w sprawie wygranej. No i stało się! Po 601 latach rycerze zakonni wraz ze wspierającymi ich chorągwiami zwyciężyli! Wszystko współgrało z narratorem – gdy ten mówił, że „bracia zakonni padali sobie w ramiona i przebijali nawzajem mieczami”, to obserwatorzy mogli rzeczywiście zobaczyć padających sobie w ramiona rycerzy krzyżackich ale… po zwycięskim starciu z Koroną Królestwa Polskiego. Krzysztof Górecki, organizator imprezy, powiedział potem, że wprawdzie liczył się z takim rozwojem wydarzeń, ale dlaczego polskie chorągwie dostały aż tak mocnego łupnia! Cóż, może po prostu po tylu latach Krzyżakom znudziło się przegrywanie? Zobaczymy jak będzie w tym roku…