Jedni powiedzą, że to jest opowieść o legendzie na piłkarskiej mapie Polski, a drudzy będą skłonni odbić piłeczkę i przedstawić tezę o spektaklu poświęconemu śląskiej tożsamości. Pewne jest, że „Chopcy z Roosevelta” mają w sobie sporo charakteru i autentyczności.
Zanim zabrzańscy aktorzy rozpoczęli swoje półtoragodzinne show na przeciwległym krańcu Polski, goszczący ich dyrektor Teatru Polskiego Adam Opatowicz podziękował za przybycie nie tylko im i przybyłym gościom (do nich wrócę nieco później), ale również swojemu śląskiemu koledze po fachu Zbigniewowi Stryjowi (temu samemu, którego jeszcze kilka lat temu oglądaliśmy w jednej z rodzimych soap operas) i reżyserowi Jackowi Głombowi. Ten ostatni nieskromnie przyznał, że współautorka „Chopców”, Katarzyna Knychalska, napisała tę sztukę bez jakiejkolwiek znajomości piłki nożnej. Czy aby na pewno trzeba mieć znajomość polskiego sportu narodowego, aby przedstawienie wypadło naprawdę dobrze? Okazuje się, że niekoniecznie.
Knychalskiej i Głombowi, jednemu z najlepszych duetów na teatralnej mapie Polski, udało się stworzyć opowieść zrozumiałą dla każdego, bez względu na to skąd widz pochodzi. Aktorzy potrafią nią zarazić i zagorzałego entuzjastę piłki nożnej tak bardzo, że równie dobrze mogłaby być historia o dowolnym klubie piłkarskim w naszym kraju, nawet naszej Pogoni. Tylko że w jej przypadku wypadałoby zamienić kopalniane hałdy, szyby i familoki, stanowiące scenografię tej sztuki, na stoczniowe suwnice, portowe dźwigi i leningrady.
Sztuka, którą mogliśmy obejrzeć w niedzielne popołudnie z perspektywy widowni Sceny Szekspirowskiej, została oparta na napisanej przez Pawła Czadę monografii zabrzańskiego zespołu i skupia się przede wszystkim na tożsamości regionalnej nie tylko tytułowych bohaterów, ale też ich rodzin, sąsiadów, przyjaciół. Pokazuje, jak bardzo zabrzanie i reszta śląskiej braci kibicowskiej, której nie było po drodze z Zagłębiem czy Ruchem, byli, są i będą przywiązani sercem i duszą ze sportową dumą miasta położonego na zachodnich rubieżach górnośląskiej konurbacji. I nieważne jest dla nich to, że tłuste lata Górnika minęły wraz z końcem komunizmu (sponsorowany przez sektor węglowy klub mógł zaoferować swoim piłkarzom niemal wszystko, czego tylko ich dusze zapragnęły – w końcu socjalistyczna gospodarka zarabiała krocie na śląskim czarnym złocie) – ważna jest nierozerwalnie silna więź mieszkańców z ukochanym klubem.
Razem z bohaterami przeżywamy nie tylko codzienne troski kibica Górnika, ale też chwile radości i goryczy. Wspominano to, jak Krystyna Loska swoimi spikerskimi zapowiedziami przynosiła zwycięstwo Górnikowi, nie zapominając o największym sukces w historii polskiej piłki klubowej – niesamowity pochód przez kolejne fazy Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1969/70 i legendarny trzymeczowy półfinał z AS Romą. Tak, nie przesłyszeli się Państwo – jeszcze do początku lat siedemdziesiątych piłkarskie rozgrywki zakończone remisem w dwumeczu rozstrzygano trzecim meczem na neutralnym gruncie, a jak i w nim padł remis, to rezultat całej rozgrywki ustalano poprzez rzut monetą. Ale wracając do sedna sprawy – ten sukces przedstawiono w naprawdę oryginalny, nietypowy sposób: to bohaterowie opowiadali o tym triumfalnym marszu, a namiastkę meczu mogliśmy podziwiać przy imponujących iluminacjach świetlnych, w których widać było ciemne sylwety piłkarzy. Tego niesamowitego efektu dopełniał odtwarzany w tle komentarz nieodżałowanego Jana Ciszewskiego, dzięki czemu ci widzowie, którzy nie doświadczyli na własnej skórze tych niepowtarzalnych emocji przed telewizorami, mogli poczuć się jak ich rodzice czy dziadkowie.
Była też okazja do wzruszeń i refleksji, jak to z naszą piłką klubową się zadziało – po latach tłustych przyszły lata chude, a te nastały zdecydowanie po 1989 roku. Z dnia na dzień pozbawione finansowania przez niedawne przemysłowe molochy kluby ledwo wiązały koniec z końcem, a o powrocie do dawnej chwały można było tylko marzyć. Tego losu nie udało się uniknąć Górnikowi, którego kibice, co było widać na teatralnych deskach, wierzą i czekają na, ich zdaniem, nieuchronny powrót na szczyt. A dzięki temu, że Lukas (albo, jak kto woli, Łukasz) Podolski tchnął w Górnika nowe życie, nadzieja ma szansę zamienić się w rzeczywistość. W końcu dla zabrzan futbol jest religią, wyznacznikiem życia codziennego, niemalże wszystkim.
Dla śląskich chłopaków, takich jak ongiś Lubański, Szołtysik i Podolski, bal [„piłka” po śląsku – przyp. aut.] jest religią, niemalże całym życiem – z balem się urodzili, dorastali, przeżywali chwile triumfu i słabości, aż w końcu spełniali swoje dziecięce marzenia. I właśnie w tym tkwi uniwersalność przekazu tego spektaklu – niejeden pasjonat futbolu zobaczy siebie w odgrywanych przez śląskich aktorów bohaterach sztuki, którzy nie mają konkretnie przypisanych pojedynczych ról. Na przykład w scenicznej grze Macieja Kaczora, Mariana Wiśniewskiego i Jakuba Piwowarczyka możemy zobaczyć odniesienia do różnych legend zabrzańskiego klubu z taką precyzją i pasją, że przypominają oni prawdziwych piłkarzy z krwi i kości – wystarczy spojrzeć tylko na te sztuczki w wykonaniu tego pierwszego, których nie powstydziliby Messi, Ronaldo, czy Mbappé.
Na pochwałę zasługują również pozostali aktorzy – Andrzej Kroczyński (działacz), Anna Konieczna, Hanna Boratyńska (starsza pani), Joanna Romaniak i Krzysztof Urbanowicz (kibic). Powiedzieć, że wznieśli się na wyżyny swoich aktorskich umiejętności, to nic nie powiedzieć – jako postaci, będące w swoistym cywilu, w równie dużym stopniu, co wspomniani wcześniej aktorzy, kradną serce publiczności z prostego powodu – możemy się z nimi utożsamiać poprzez te same troski dnia codziennego, czy też umiłowanie lokalnej drużyny.
Warto też wspomnieć o innym, nie mniej ważnym aspekcie tego wyjątkowego wydarzenia – zabrzańscy aktorzy przyjechali nie tylko zachwycić i wzruszyć szczecińską publiczność, ale przede wszystkim pomóc Robertowi Dymkowskiemu. Legendarny napastnik Pogoni zmaga się ze stwardnieniem zanikowym bocznym, a żeby spowolnić jego rozwój, konieczna jest rehabilitacja. I to właśnie na nią został przeznaczony zysk ze sprzedanych biletów i licytacji, które się odbyły po zakończeniu spektaklu.
Popularny „Dymek” wraz ze swoją rodziną, zasiadł w loży honorowej nie tylko w towarzystwie marszałka Olgierda Geblewicza, wspomnianego na początku Adama Opatowicza, prezesa Pogoni Jarosława Mroczka i drugiego honorowego gościa tego bezprecedensowego wydarzenia. Tym gościem była żywa legenda piłkarskiej reprezentacji Polski i Górnika Zabrze – Włodzimierz Lubański, jeden z wielu piłkarzy złotej ery zabrzańskiego futbolu, obok Zygfryda Szołtysika, Jana Banasia, czy Ernesta Pohla, a do tego najmłodszy debiutant w historii dorosłej reprezentacji Polski. We wrześniu 1963 roku szczecińska publiczność była świadkiem jego pierwszego meczu z Norwegią i pierwszej z czterdziestu ośmiu bramek dla „biało-czerwonych”.
I to właśnie kolacja z Włodzimierzem Lubańskim, podobnie jak wywiad-rzeka w formie biografii z własnoręcznie podpisanym autografem, pochodzący z prywatnej kolekcji Adama Opatowicza znaczek pocztowy, wydany w 1970 roku dla upamiętnienia legendarnego sukcesu zabrzańskiego klubu, czy też koszulki klubowe Lukasa Podolskiego w barwach Górnika i Nicoli Zalewskiego z AS Roma, były przedmiotami licytacji na rzecz leczenia i rehabilitacji Roberta Dymkowskiego, a cała suma z tych licytacji i biletów jest wielkim dowodem ofiarności i solidarności szczecinian z kimś, kto, podobnie jak Lubański zabrzanom, dawał sporo radości i wzruszeń.
Podsumowując – „Chopcy z Roosevelta” to uniwersalna opowieść o małej ojczyźnie, której mieszkańcy są ogromnie zżyci ze swoją ukochaną drużyną i która wzbudza ogromną kibicowską gorączkę nie tylko wśród Ślązaków, ale i również publiczności w całym kraju, co udzieliło się również szczecinianom. Dla starszych to okazja do wspomnień i przypomnienia sobie czasów swojej młodości, a dla młodszych – niesamowita podróż w przeszłość i przeżycie na własnej skórze tego, co ponad pół wieku temu przeżywali ich przodkowie.