W latach sześćdziesiątych był rewelacją polskiej lekkoatletyki i jednym z najszybszych ludzi na świecie. Wielokrotnie stawał do rywalizacji z najlepszymi w kraju i na świecie, a na igrzyskach w Tokio był najlepszy spośród białoskórych na 100 metrów. Poznaj historię Wiesława Maniaka – najszybszego szczecinianina w historii.
Przyszła legenda szczecińskiego sportu pojawiła się na naszym świecie 22 maja 1938 roku we Lwowie. Nie na długo związał się z miastem batiarów, ponieważ po zakończeniu II wojny światowej przeniósł się z matką do Szczecina, a jego ojciec – żołnierz armii generała Andersa – został na Zachodzie, konkretnie w Manchesterze. Ten odezwał się do syna po długich latach milczenia i zabrał go do siebie, kiedy młody Wiesław był w trakcie studiów na Politechnice Szczecińskiej. Ostatecznie ukończył ją nieco później, uzyskując tytuł inżyniera specjalisty budowy elektrowni atomowych, co przyda mu się w przyszłości. Ale nie uprzedzajmy faktów…
Na Wyspach początkowo pracował jako robotnik w fabryce, by następnie rozpocząć studia w Dublinie. Tam, przez przypadek, rozpoczęła się jego przygoda z lekką atletyką – pod pseudonimem „Vic Maning” nauczył się biegać i zaczął odnosić pierwsze sukcesy – zdobył tytuł mistrza północnej Anglii na 100 i wicemistrza na 220 jardów.
„Polak z odzysku”
Zamiast zostać w Albionie, postanowił wrócić do Polski. Napisał list do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, w którym wyraził chęć startów z białym orłem na piersi. Początkowo związkowcy podchodzili do jego próśb bardzo sceptycznie, mając na względzie miejsce jego zamieszkania, a co za tym szło, podejrzenia o szpiegostwo. Koniec końców przełamali się i wyrazili zgodę. Warunkiem koniecznym do spełnienia marzeń młodego sportowca był powrót do kraju – ten został spełniony w 1963 roku.
Najpierw reprezentował barwy warszawskiej Legii, gdzie długo tam nie zagrzał – narzekał na kiepską atmosferę i niechęć kolegów zazdrosnych o to, że może ich wygryźć ze składu na olimpiadę w Tokio. Już w rok później wrócił do Szczecina i wstąpił do Pogoni, a tam był najjaśniejszą, obok piłkarza Mariana Kielca, gwiazdą portowego klubu i ulubieńcem publiczności.
Czekają nas niesamowite sportowe emocje. 7. Międzynarodowy Memoriał Wiesława Maniaka już w środę
Najszybszy biały człowiek
Jeśli chodzi o reprezentację, to znakomicie uzupełniał team męskiej sztafety 4×100 m – na tokijskiej olimpiadzie w 1964 roku zdobył srebro razem z Andrzejem Zielińskim, Marianem Foikiem i Marianem Dudziakiem. Natomiast w biegu na 100 m był najszybszym białym zawodnikiem, zajmując czwartą lokatę.
– Długa cisza, kiedy klęczeli, a potem tylko przejmujący brzęk bloków, gdy targnęli się do przodu. Hayes był pierwszy od początku do końca, wygrał w 10 sekund. Biegł dalej za metą i raptem zatrzymał się – stał z uniesioną ręką, jakby zamarł w zachwycie. Był tak piękny w bezruchu, potężny i dostojny, że fotoreporterom zabrakło odwagi, by podbiec blisko. Onieśmieliła ich ta chwila. Nawet oni wyczuli, że teraz chce być sam ze sobą. Maniak był czwarty – pierwszy na świecie wśród białych – relacjonował Bohdan Tomaszewski, legendarny komentator sportowy.
Nie do zatrzymania
Po igrzyskach kariera Maniaka ruszyła z kopyta – regularnie uczestniczył w krajowych i zagranicznych zawodach i mityngach lekkoatletycznych, gdzie potwierdzał swój geniusz, wielkość i talent.
Na mistrzostwach Polski w Szczecinie, rozegranych w 1965 roku ustanowił rekord kraju w biegu na 100 metrów – 10,1 sekundy! Utrzymał się on do 1984 roku, kiedy to Marian Woronin poprawił go tylko o jedną sekundę. Nie miał sobie równych również podczas biegu na dystansie dwukrotnie większym.
Natomiast w rok później w Poznaniu obronił wywalczony w Szczecinie tytuł mistrza Polski i zostawił w tyle sowieckich rywali, w szczególności Iwanowa – jednego z najlepszych wówczas biegaczy na świecie.
Na mistrzostwach świata w Budapeszcie w 1966 roku pokonał w swojej koronnej dyscyplinie swoich najgroźniejszych rywali – Francuzów Bambucka i Piquemala oraz reprezentanta RFN Knickenberga, z którymi przybiegł na metę w tym samym czasie 10,5 sekundy. Na jego korzyść zadziałały wyniki pomiaru fotokomórki, która bezsprzecznie uznała wyższość Polaka.
Rok później w meczu międzypaństwowym z Wielką Brytanią ponownie nie zawiódł szczecińskiej publiczności – zostawił w tyle „synów Albionu”, osiągając czas 10,3. Nieco wcześniej w Poznaniu ustanowił rekord świata, uzyskując czas równych 10 sekund. Na jego nieszczęście wiał wtedy silny wiatr i rekordu nie uznano.
Niesamowicie wiodło mu się również w życiu prywatnym – w 1965 roku ożenił się z Krystyną Hady, z którą doczekał się córki Moniki (przyszła na świat w 1966 roku).
Wszystko co dobre, szybko się kończy
Znakomita passa Maniaka nie mogła trwać wiecznie – jego forma zaczęła zniżkować w 1967 roku, a zaczęło się od spotkania najlepszych sprinterów Europy z ich amerykańskimi kolegami w Montrealu. Wtedy to Bambuck po raz drugi w tym roku udowodnił swoją wyższość nad Polakiem, ponieważ krótko wcześniej pokonał go w półfinale Pucharu Europy w Ostrawie. Sam Maniak zajął 4. miejsce.
Nie spełnił też pokładanych nadziei na igrzyskach w Meksyku, które odbyły się w 1968 roku – przepadł w eliminacjach, nie zagrażając nawet Charliemu Greenowi, a jego sztafeta w finale zajęła 8. miejsce. W tym samym roku przeniósł się do Warszawy, gdzie w tamtejszej Skrze mógł liczyć na lepsze warunki niż w Szczecinie. Już wcześniej w wywiadach żalił się, że Gród Gryfa nie docenia jego sukcesów i nie jest zainteresowany jego osobą.
Mimo przenosin do stolicy tylko raz, w 1971 roku, udało mu się zdobyć mistrzostwo Polski w swojej dyscyplinie, a na Mistrzostwach Europy w Helsinkach przepadł z kretesem. W 1972 roku postanowił zakończyć karierę i skupić się na pracy w warszawskim Energopolu, gdzie mógł w pełni spożytkować zdobyte w Szczecinie wykształcenie.
Często był wysyłany na zagraniczne delegacje – jedna z nich, mająca miejsce w sowieckim mieście Kurczatow, gdzie budowano wówczas elektrownię atomową, skończyła się dla niego tragicznie. Odszedł 28 czerwca 1982 roku w wieku 44 lat, po wylewie krwi do mózgu, choć co niektórzy twierdzili, że bezpośrednią przyczyną jego zgonu było radioaktywne promieniowanie.
Spoczął na Cmentarzu Wawrzyszewskim w Warszawie, co nie znaczy, że Szczecin zapomniał o swoim mistrzu – od 2001 roku jego imię nosi stadion lekkoatletyczny przy ulicy Litewskiej, a w 2008 roku na Cmentarzu Centralnym zasadzono drzewko ku jego pamięci. Natomiast od 6 lat patronuje szczecińskiemu memoriałowi lekkoatletycznemu, którego tegoroczna edycja odbędzie się w środę 28 sierpnia.