Mężczyzna w trybie zadaniowym – jeśli parkuje, to tylko parkuje. Jeśli rozmawia przez telefon, to reszta świata przestaje istnieć. Kobieta? Parkuje, odbiera telefon, ogarnia dziecko, zakupy i jeszcze sprawdza SMS-y. Brzmi znajomo? Wbrew pozorom niewiele się zmieniło od czasów paleolitu – on polował, ona ogarniała jaskinię. Czy nadal kobiety czują się jakby żyły w epoce kamienia łupanego? O tym, w felietonie „Ciągle świeże ślady paleolitu” pisze Anna Ołów-Wachowicz.
Sytuacja pierwsza. Parkujemy pod domem, prowadził on. W momencie, kiedy już prostuje koła na miejscu parkingowym, dzwoni telefon. Stajemy w pół manewru, on odbiera i zaczyna konwersację. Silnik pracuje, samochód stoi niedoparkowany, rozmowa się toczy. Ktoś z tyłu trąbi nam na wystający tył, więc szturcham kierowcę i daję porozumiewawcze znaki. Nieobecnym jakby wzrokiem rzuca do tyłu, a potem, jak w zwolnionym tempie, przekłada bieg na D. Wolno się przetaczamy wzdłuż linii parkingowych. Mistrz się skupia na rozmowie, świat staje w miejscu.
Zaparkowaliśmy. I nic. On rozmawia i utracił łączność z otoczeniem. Czas leci, starzeję się czekając, wkurza mnie, że już widzę cel podróży, a jeszcze tkwię na ostatniej bramce. Nie wytrzymuję i wysiadam z samochodu, wypakowuję dziecko, a po namyśle zaczynam logistycznie rozpracowywać zakupy z bagażnika. Jak już mam je uwieszone jak winogrona na przegubach, po kilka siatek z każdej, widzę, że mistrz też zaczyna wysiadać. Gada żywo, wyłazi powoli. Jak w zwolnionym tempie. Wysiadł. Stoi. Kluczyki trzyma w ręku. Ja stoję również, z siatami i czekam, jestem jednak omiatana niewidzącym wzrokiem, gdyż w tym momencie królestwo jego jest nie z tego świata – jako rzecze Biblia. Zniechęcam się, bo mi ciężko, więc trzecią ręką łapię umykające potomstwo za kaptur i nadaję jego energii azymut na dom. Dziecina dziarsko podskakuje w kierunku klatki schodowej, ja za nią. Nie dziarsko i nie podskakując. Za kolejne 5 minut on wpadnie na to, że może trzasnąć drzwiczkami. Rozmowa zmierza ku końcowi: chłopina ożywia się, kiwa głową coraz bardziej i … alleluja, kończy.
Przez chwilę wygląda jakby się właśnie tu nagle teleportował: rozgląda się zaskoczony i ocenia sytuację. Zauważa, że drzwi samochodu są otwarte, a kluczyki trzyma w garści. Zamyka samochód i rusza za mną, żeby wyjąć mi z rąk siaty.
Sytuacja druga. Parkuję pod domem, odebrawszy potomstwo z placówki oświatowej. Bagażnik jest pełen zakupów, dziecko jest pełne pretensji. Szukając miejsca parkingowego, zwijam się samochodem w kłębek na ostatniej wolnej przestrzeni, a z tylnego siedzenia dobiegają mnie gorzkie żale, że w mijanej witrynie zabawkowego nie było świnki Peppy, a powinna być. Neutralizuję żale, uważam na blachy. Jest! Nie ta tragiczna świnia, tylko miejsce! Nawet dam radę wysiąść bez przesadnych figur przy tym, miejsca jest sporo. Nie ma jednak tak lekko, dzwoni telefon.
Odbieram, nie przerywając sobie parkowania, wysadzam dziecko z fotelika, wycieram nadąsaną buzię i nie zapominam o nałożeniu czapki. Rozmawiając, podnoszę ciśniętą na ziemię czapkę i ponownie wciskam na łepetynę. Operację powtarzam aż do skutku, do zniechęcenia się buntem mojej rebeliantki. Ogarniam teraz wnętrze samochodu: torebka, skórka po bananie i tubka po musie z gruszki (żeby nie zgniło wepchnięte w fotelik, bo potem śmierdzi). Kątem oka kontrolując, czy aby potomek nie oddala się za daleko w kierunku ruchliwej ulicy, uspokajam rozmówcę, że „się da, będziesz pan zadowolony”, otwieram bagażnik i wyciągam z niego zakupy. Sprawdzam w kalendarzu smartfona, czy proponowany przez rozmówcę termin może być i zapisuję go jedną ręką, gdyż w drugiej trzymam metrową bagietkę z piekarni na Rayskiego. Nogą przytrzymuję torby z zakupami, przesuwam je w stronę samochodu, żeby się nie poprzewracały, ponieważ muszę popędzić po dziecko – oddala się samowolnie, szybko i nagle bez focha na niebezpieczny dystans. Ciągnę uciekinierkę z powrotem, podnoszę torby, zamykam samochód, wyczerpuję temat i kończę rozmowę. Chowam telefon do kieszeni i otwieram drzwi wejściowe. Sprawdzam skrzynkę pocztową, witam się z sąsiadką (ale ma dzisiaj stylówkę, o panie) i odpowiadam kolejno na wszystkie pytania z codziennego teleturnieju o nazwie: „Mama, a czy….”, sprawdzam potwierdzenie przychodzące SMS-em i docieram do mieszkania. Baza zdobyta.
Nie, żebym się przyczepiała, ale jak to jest, że kobiety mają podzielność uwagi, a mężczyźni nie.
W momencie, kiedy Aktualnie Najdroższy rozmawia przez telefon, ogląda mecz, czy patrzy w koniec spławika – czas ulega zamrożeniu, a rzeczywistość znika. Równie dobrze mógłby spaść meteoryt, on odchyliłby tylko głowę, żeby mu obiekt ekranu nie zasłaniał. Mężczyzna zajęty czymś to obiekt absolutnie wyłączony z obiegu. Jest szczęśliwie wyizolowany, jak w oku cyklonu, gdzie tylko spokój i cisza. Jak on to robi?!
I pytanie drugie: dlaczego ja tak nie robię?
Wiem, że wielozadaniowość kobiety wynika z historii przetrwania naszego gatunku. Kobieta musiała mieć oczy dookoła głowy, żeby nie zgubić w dżungli niebezpieczeństw potomstwa, ochronić siebie i młode przed czyhającymi zewsząd predatorami. Jedną ręką więc mieszała glinę na garnek, drugą ciosała nóż do warzyw z łupka, stopą przytrzymując skraj śpioszków z futerka oposa, żeby dziecko nie wypełzło z jaskini samopas. Drugą stopą obracała rożen z mamucizną na obiad. I musiała dawać radę!
W tym czasie pan jaskiniowiec polował na grubego zwierza, leżąc przez większość dnia z kolegami w krzakach i opowiadając sobie prehistoryczne dowcipy o d.. Maryni z ostatniej jaskini. Więcej nie dawał rady jednocześnie robić. I co zrobisz. I tak całe trzydzieści lat, do późnej starości – bo tyle żył przeciętny samiec ludzki w paleolicie. O ile miał ogarniętą samicę, bo jeśli nie miał, to żył krócej.
Dlatego dzisiaj nasz powrót do domu wygląda nadal wypisz wymaluj, jak w epoce kamienia łupanego. Tylko jaskinia jest na piętrze i głupio nosić futro. Bo to złe.