Nieregularny przewodnik po knajpach, daniach, trunkach i ciekawostkach kulinarnych Szczecina. Z tego cyklu Szczecinera, przed weekendem będziecie mogli dowiedzieć się , gdzie warto wpaść na szybkie co nieco, gdzie zaprowadzić gości, a gdzie zjeść obiad z rodziną. Miarą naszej rekomendacji będzie liczba małych Szczecinerów. Im ich więcej – tym bardziej warto.
Rzadko zdarza się, że szybko chcę zapomnieć o wizycie w restauracji. Tak było tym razem. Do Małej Tumskiej przy ul. Mariackiej nieprędko wrócę. A zapowiadało się tak fajnie.
Idąc wzdłuż kamienicy przy ul. Mariackiej zajrzeć możecie do Małej Tumskiej przez okna. Z dworu wygląda fajnie, a klimatycznie oświetlone stoliki kuszą. Daliśmy się zwieść.
Weszliśmy. Wszystkie stoliki z klimatem, przy oknach były zajęte. Poza tym pusto. Więc mogliśmy wybierać. Usiedliśmy i po chwili zaczęliśmy się zastanawiać, co jest nie tak? Niby fajnie i z klimatem ale jakoś tak, ciemnawo, oszczędnie i przede wszystkim zimno. Zimno, które zdecydowanie kontrastowało z oczekiwanym przytulnym wnętrzem, które wypatrzyliśmy z ulicy.
Zamawiamy. Wspólnie na początek z ciepłych przekąsek: pieczony pasztet z kaczki (podany na ciepło z plastrem boczku, masłem chrzanowym, konfiturą z żurawiny i ciepłą bułeczką) za 27 zł. Do tego ona, na danie główne wybrała wątróbki drobiowe z patelni, na sałacie z czerwoną cebulą, pomidorami w sosie truskawkowym – koszt 45 zł. Za to mnie eksperymentować się zachciało. Postawiłem na gołąbki z dorsza i kaszy perłowej. Zawinięte w liście włoskiej kapusty, w sosie śmietanowo-kurkowym i koperkiem w cenie 52 zł.
Nasze potrawy miały pojawić za ok. 20-30 minut, co przy braku klienteli w lokalu sugerowało, że kucharz włoży w nie całe serce. Czekaliśmy dyskutując o zbliżającym się urlopie zimowym, a lustrując lokal staraliśmy się odkryć jego charakter. Nieduże wnętrze, kilka stolików dwuosobowych przy oknach, kilka na środku, w centralnej części bar z dużą liczbą alkoholi, przy ścianie pianino, jest też typowo pubowa wnęka z kanapami. Całość wymaga modernizacji, bo mimo półmroku niedostatki wnętrza było widać gołym okiem. No i ten arktyczny chłód. Tego nie powinno robić się gościom w zimowy czas.
Zgodnie z zapowiedzią potrawy zaczęły pojawiać się po 20 minutach. Najpierw pasztet, który wyglądał tak sobie – raczej nie zachęcał, ale jak się okazało pozory myliły. Soczysty, z przypieczonym plastrem boczku i przede wszystkim ciepły. Był na tyle dobry, że szkoda traktować go konfiturą z żurawiny, ponieważ zagłuszała ona jego smak. O pieczywie nie wspominam, bo z wyobrażeniem opisanej w menu „ciepłej pszennej bułeczki” miała tylko tyle wspólnego, że była ciepła. Następnie pojawiły się wątróbki – niestety, przeciągnięte i suche. Sałata była intensywnie potraktowana truskawkowym sosem, do tego jeszcze granat – całość przesłodzona. Smak i soczystość wątróbek zostały skutecznie wysmażone i zagłuszone. Królem dań i tak okazały się gołąbki. Nie wiem, co mnie podkusiło. Przecież na pierwszy rzut oka nic dobrego nie mogło wynikać z połączenia zmielonej ryby zawiniętej w liście kapusty, oblanej śmietaną z kurkami. Jak dla mnie w tym daniu nic się nie zgadzało – smaki walczyły między sobą, a liście ciągnęły, no i jeszcze ten koperek na to wszystko! Nawet pokrapianie wielkim kawałkiem cytryny zaserwowanej do dania nie pomagało. Spróbowałem, podziękowałem, nie polecam. A z całości najlepszy okazał się pasztet i właśnie za niego można przyznać jednego skromnego Szczecinera.