Marszałek Olgierd Geblewicz pochwalił się ostatnio w mediach społecznościowych: „W ubiegłym tygodniu moje posty uzyskały ponad 3000 reakcji. Dziękuję wszystkim za wsparcie”. Liczby wyglądają imponująco, ale reakcja opinii publicznej – już mniej. Pojawiły się głosy krytyki i refleksji nad tym, czym dziś stała się polityczna komunikacja w sieci.
Opinia autorstwa Aleksandry Kopińskiej-Szykuć zwróciła uwagę na mechanizm „dopalań” kampanii za publiczne pieniądze. Słusznie zauważyła, że w świecie, w którym polityka zaczyna przypominać reality show, coraz trudniej dostrzec granicę między działaniem promocyjnym a zwykłą autoprezentacją. Wskazała też, że w samorządowych mediach społecznościowych coraz mniej miejsca zajmuje rozmowa o realnych problemach regionu, a coraz więcej – zdjęcia z gali, mikrofony, modne stylizacje i podróże „inspiracyjne”.
– (…) Niepoliczalne już powoli gale, outfity i foty z mikrofonami, gdzie urzędnicy stają się celebrytami. W camperach, na obozach przetrwania, samodoskonalenia czy „ogólnie”. Niebawem pewnie jadąc na niedźwiedziu. Tylko w Rosji ta komunikacja ma przekonać o sile przywódcy, a u nas? A u nas nie wiadomo nawet, kto w Marszałkowskim pracuje, jak wynika z prasy. Kiedy pytam, co z konkursem na dyrektora MCN, to dostaję odpowiedź, że nie podjęto jeszcze decyzji. W kwietniu Pan który dziś jest p.o. zostanie pewnie przesunięty na to stanowisko ot tak. Bo po co konkurs, skoro kolega chciałby się sprawdzić w kulturze. Marszałek zachęcał do składania pomysłów na Willę Quistorpa. I co? Cisza, aż w uszach szumi. Po co nam te inspirujące gale i gadki o możliwościach, jeśli zakres możliwości to głównie możliwości politycznej autoprezentacji.
Polityka w epoce selfie
Dzisiejsza komunikacja polityczna coraz częściej przypomina strategię influencerów. Liczą się zasięgi, emocje i wizerunek – nie treść. Politycy, zamiast rozmawiać z obywatelami o planach rozwoju regionu, wypełniają swoje profile seriami postów o bieżących wydarzeniach, w których to oni grają główną rolę. Zdjęcia z inwestycji, przecinanie wstęg, relacje z wydarzeń – często przedstawiane są jako osobiste osiągnięcia, nawet jeśli stoją za nimi całe zespoły lub wcześniejsze decyzje poprzedników.
Zamiast wizji przyszłości, pojawia się marketing teraźniejszości. Politycy coraz rzadziej mówią o tym, jak wyobrażają sobie miasto czy województwo za 20 lat. Zamiast długofalowych planów, mamy festiwal szybkich komunikatów, w których liczy się liczba polubień i serduszek. W efekcie debata publiczna zamienia się w plebiscyt popularności, a nie dyskusję o strategii.
I to, co boli zastanawia coraz bardziej: ten prywatny wizerunek politycy budują za publiczne pieniądze. Przecież wiele z tych działań finansowanych jest ze środków przeznaczonych na promocję instytucji. Oficjalnie – by „budować pozytywny wizerunek regionu”, w praktyce – by budować pozytywny wizerunek konkretnego polityka. Granica między tym, co publiczne, a tym, co prywatne, staje się niebezpiecznie płynna. Kampania nigdy się nie kończy – trwa przez całą kadencję, tylko bez billboardów i spotów wyborczych.
To nie jest wyłącznie problem lokalny. W całej Polsce media społecznościowe samorządowców coraz bardziej przypominają sceny z serialu o ich życiu zawodowym. Zamiast analiz, raportów, konsultacji – pojawiają się kolejne zdjęcia, często z profesjonalną obróbką i przygotowanym tłem. Polityk staje się marką, a jego profil – sklepem z wizerunkiem.
I co dalej? Trudno wymagać od obywateli zaufania, jeśli władza skupia się głównie na autopromocji. Trudno też budować wspólnotę, jeśli komunikacja sprowadza się do jednostronnych przekazów i zdjęć z eventów. Obywatele chcieliby wiedzieć nie tylko, kto z kim się sfotografował, ale przede wszystkim – jak ich miasto, region czy kraj będzie wyglądał za 10, 20, 30 lat. Politykom chyba coraz trudniej pogodzić się z tym, że prawdziwe przywództwo nie potrzebuje filtrów ani kampanijnego światła. Potrzebuje odwagi, by mówić o tym, co trudne – i pokory, by słuchać tych, którzy nie zostawiają lajków, tylko pytania.












