Styczeń już w połowie. Opadły noworoczne serpentyny i dym po fajerwerkach. Karnawał niby jest, ale spokojny jakiś, bo Polska to nie Rio. Codzienność przeciera się tu przez cekiny. Patrzymy w kalendarze, naprzód, na dni, które nas dopiero czekają i nachodzi nas głębsza lub płytsza myśl: to jak teraz będzie? Lepiej czy gorzej? Oczywiście w odniesieniu do ubiegłego roku. Zawsze bowiem wszystkiemu winien jest ten mijający „rok”. I zawsze powinno być lepiej.
„To był zły rok.” „Oby się ten rok już skończył.” „Ten rok był kiepski, oby nowy lepszy”. Słyszę to często. Ten rok był, po prostu winowajcą i to jemu wszelkie porażki, wtopy, kiepskie decyzje oraz nietrafione inwestycje należy przypisać. Bo przecież nie nam! Co innego z sukcesami – te zawsze zawdzięczamy sobie.
Styczniowe plany zawsze są ambitne. Wraz z wybiciem północy następuje magiczny remanent, gruba krecha i mikro katharsis. Jakby skończył się stary świat, przejechał walec, jest czysto, pusto, a nowi my, zaczynamy od nowa. Mądrzejsi nagle. Nawet jeśli nie robimy sobie konkretnej listy postanowień noworocznych, to gdzieś tam w środku odzywa się w nas chęć podjęcia wyzwań: nowych, lepszych, gwarantujących wreszcie sukces. Niech się polepszy, niech się poprawi. To będzie właśnie teraz!
Czyli dotąd było źle.
Generalnie uważam, że strasznie marudzimy. Niewiele znam osób, które powiedzą, że jest im dobrze tu i teraz. Że lubią własne życie i kolejny rok spokojnie może być taki sam jak mijający, bo czemu nie. Najgorzej nie było, żyje się, coś wyszło. Dla takich optymistów zawsze może być tylko lepiej. To nie jest jednak nasza narodowa cecha. Naszą cechą wszechpolską jest pesymizm. Marudzenie, brak motywacji, marazm i szare gacie przyspawane do siedzenia kanapy przed telewizorem. Poczucie, że nic się nie udaje nam, a innym to o: w telewizji pokazali jak żyją. Jakie jachty, jakie wille i baseny. A ty człowieku haruj, morduj się, a potem targaj kopiasty wózek ze zgrzewkami jadła z Lidla przed długim weekendem, albo stój w kolejce na Arkonce, żeby się dzieciak gdzieś latem wykąpał. Ciężko jest.
Nie może być dobrze, bo nie ma jak u tych, co mają lepiej. Zauważmy, że zawsze ktoś ma lepiej, nawet Elom Musk od Steva Jobsa, więc ta poprzeczka może nie mieć końca pułapu wzwyż.
Może więc trochę docenić to co się ma? Małe rzeczy, które urządzają nam codzienność, rodzinę i dom? A na nowy rok patrzeć przede wszystkim jak na perspektywę działań niepogarszających tego co dobre. Zakładać postęp w miarę sił i zakładać, że będziemy się cieszyć z każdego sukcesiku. Nawet jeśli będzie to porzucenie nawyku nadużywania słów na ka i na pe od święta. Albo segregacja odpadów. Zapisanie się na kurs spawania lub hiszpańskiego.
Z listami postanowień już się dawno zmierzyliśmy, prawie nigdy nie wychodzą. Jeszcze się styczeń nie skończy, a już można połowę punktów włożyć w kieszeń, bo zostały złamane lub szerokim łukiem ominięte. Pozostała część też przestaje mieć dobre prognozy, a na końcu można już tylko dopisać: „ jednak nie da się.” Nie robimy już list, po co się samym sobą rozczarowywać. Lepiej postanowić coś sobie enigmatycznie i trzymać się kursu. Nie wyjdzie to, oczywiście, trudno. Ale starałam się! Brawo ja!
Kolejny nowy rok witamy chęcią zmiany. Sami sobie oceniamy, że ma to być wielka zmiana na dużo lepsze. A tu czasami o samą zmianę chodzi. Na początku wcale możemy jej jako „na lepsze” nie odczuć, bo przecież kosztem zmian jest cały ten wstępny galimatias, który towarzyszy wyjściu ze strefy komfortu. Zanim się wszystko poukłada, można zranić niejedną osobę uwikłaną w naszą rzeczywistość, sporo stracić, z trudem wyjść z sytuacji może i nie fajnej, ale przynajmniej dobrze znanej, prawda?
Noworoczne plany na zmiany. Wygląda na to, że to nieuniknione. Potrzeba zaczynania od nowa, albo chociaż nowego jest w nas mocno zakorzeniona. I wiecie co? Zupełnie nam nie zaszkodzi.
Może wyjdzie z tego coś lepszego?