Powyższy tytuł może być intrygujący, może też być mylący – bo o jakich piratów chodzi? Czy w dalszej części tekstu będzie o szalonych latach 90. i sprzedawcach nielegalnych kaset magnetofonowych z kopiowaną muzyką, którzy działali w Szczecinie? A może o tych, którzy nieco później kopiowali oprogramowanie i rozprowadzali je na płytach CD? Zdecydowanie nie chodzi o lata 90. ani o takich piratów. W tym tekście będzie o czasach dużo wcześniejszych i o prawdziwych piratach, którzy grasowali na morzu napadając na statki i łupiąc kupców.
Wyobraźnia (karmiona produkcjami hollywoodzkimi!) podpowiada obrazy karaibskich morskich rzezimieszków, tymczasem Szczecin miał też swoich piratów, którzy siali postrach na Bałtyku. Ich ślady możemy zresztą odnaleźć w naszym mieście. Więcej o tym w artykule Tomasza Markowskiego „Piracka wersja historii”, który ukazał się w Magazynie Miłośników Stolicy Pomorza Nr 4/2014, a który udostępniamy w naszym cyklu [ Z ARCHIWUM SZCZECINERA ].
Czy istnieje piracki Szczecin? Czy Szczecin nadaje się na piracki port starego świata? Spróbuję się o tym przekonać. Zaczynam bez żadnych wymyślnych forteli, bo od planu miasta. Na tymże, w Roku Pańskim 2014, bez trudu znajdujemy ul. Korsarzy.
Dziś zatem swoją ulicę mają przynajmniej piraci zaopatrzeni w patenty – listy, które otrzymywali od monarchy lub władz miejskich. List takowy otwierał przed nimi porty, w których nie niepokojeni mogli się zaopatrywać i dokonywać niezbędnych remontów swojej jednostki. Pirat tradycyjnie zachowywał łup (lub przynajmniej jego większość), a wystawca listu mógł za jego pośrednictwem szkodzić flocie przeciwnika, nie ujawniając swoich niecnych intencji (jako że korsarz działał pod własną banderą). Opisywane miejsce, zwane ul. Korsarzy, wydaje się zresztą dogodnie obrane: na wzgórzu górującym nad Odrą, obok siedziby potencjalnych mocodawców – Gryfitów. Udaję się tam zatem, by sprawdzić, czy pisarze wciąż sporządzają tam korsarskie patenty.
Okazuje się, że nie. Mniejsza o to, czy ul. Korsarzy przypomina zaułek pirackiej twierdzy Tortugi, z podejrzanymi szynkami i innymi spelunami. Stara zabudowa ulicy została zniszczona przez naszych brytyjskich sprzymierzeńców pod koniec ostatniej wojny. Jak się jednak okazuje, dopiero w okresie powojennej odbudowy przypadła jej nazwa, którą nosi do dzisiaj. Z pobieżnych ustaleń wynika, iż bynajmniej nie dlatego, iż już nie na zamku, a w nieodległym przecież Komitecie Wojewódzkim PZPR przygotowywano patenty korsarskie. Nie snuto tam najprawdopodobniej żadnych planów pozyskania piratów dla powstrzymania na plażach inwazji zrzucanej przez Amerykanów stonki. Nie słyszał też nikt o włączeniu piratów do sojuszu robotniczo-chłopskiego, jako elementu tradycyjnie antyfeudalnego, a nawet podcinającego skrzydła wschodzącej burżuazji.
Jakie intencje kierowały nowymi włodarzami miasta przy wyborze nazwy? Nie wiem. Wątpię, czy ktokolwiek to gdzieś zapisał. Próbowałem wyszukać coś w sieci, ale na jednym z forów internetowych wpadłem tylko na takie pomstowanie: „A już zupełnym kretyństwem jest nazwa ul. Korsarzy. Dawniej to była Wielka Rycerska (sąsiednia była Mała Rycerska, dziś tylko: Rycerska). Ale Korsarzy?! Może lepiej: Abordażystów, Grabieżców, Łupieżców, Przemytników, Piratów, Paserów, Rozbójników, Szmalcowników. Nazwę »Korsarzy« musiał nadać osobnik na poziomie ucznia klas nauczania początkowego, któremu mama (albo pani nauczycielka) czytała jakąś bajeczkę o dobrym korsarzu, w którą uwierzył”.
I może trochę tak to wyglądało, jakkolwiek nie sądzę, że szło tu akurat o jakąś historię o szlachetnych rozbójnikach pomorskich, wodno-lądowych kuzynach Janosika, tudzież Robina Hooda. Akurat w powojennym Szczecinie na gwałt szukano polskich śladów i wszystkiego, co pozwalało osadzić to portowe miasto w polskiej narracji historycznej. Dlatego sądzę, że nie ma co tu przywoływać niczyich – lepszych czy gorszych – wspomnień z dzieciństwa. Marynarka wojenna starej Rzeczypospolitej bowiem to przede wszystkim korsarze, zwani również kaprami.
Od XIV do XVIII w. kaperstwo było połączeniem pirackiego rzemiosła z zaciągiem do flot monarchów i miast feudalnej, północnej Europy. Pirackie floty zajmowały się wszystkim tym, na co akurat było zapotrzebowanie, nie tylko rozbojem, ale i np. zaopatrywaniem wojsk zleceniodawcy. Zaciąg piratów wiązał się jednak z wszystkimi wadami wojsk najemnych. Ze względu na sposób organizacji i dowodzenia załogi kaperskie były jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż żołnierze zaciężni na suchym lądzie.
Długo jednak tylko piraci służyli na morzu polskim królom. Była to flota poskładana z armatorów z całej nordyckiej Europy. Załogi mówiły przeważnie różnymi dolnogermańskimi językami, od angielskiego po dolnopruski, i służyły na jednostkach o swojsko brzmiących nazwach, takich jak „Weisser Adler” (Orzeł Biały). Być może pamięć o pirackiej flocie „strażników morza”, toczącej w imię Polski boje z Krzyżakami, Moskwicinami i Szwedami, dała w polskim Szczecinie korsarzom własną ulicę.
Na samym jej końcu, tuż przy zamkowej Wieży Dzwonów, stoi pomnik kogoś zamieszanego w piractwo. Jak w starej peerelowskiej historii, kiedy nieszczęśnikowi wytknięto, że był zamieszany w kradzież, bo wcześniej zgłosił milicji utratę zegarka. Idzie o księcia Bogusława X, którego rzeźba w piaskowcu stanęła tu w latach siedemdziesiątych XX w. Bogusław X Wielki jest tu trochę niewyraźny, jakby brała go grypa, albo rozmyto fakturę rzeźby przy nieudolnej próbie jej oczyszczenia. Może zresztą, przez podstawionych ludzi, zlecenie na jego wykonanie otrzymali saraceńscy piraci?
Więcej o związkach Szczecina z wszelkiej maści piratami, korsarzami, kaperami, chąśnikami przeczytacie w dalszej części artykułu – zachęcamy do pobrania pliku PDF.